Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Bishop siedział do późnych godzin nocnych, kreśląc zarys układu książki, opracowując skróconą listę organizacji, którymi chciał się zająć, z uwzględnieniem miejsca i charakteru ich działalności. Było już dobrze po pierwszej, gdy położył się do łóżka i zapadł w sen. Koszmar powrócił i znów tonął w czarnych głębiach oceanu, ciśnienie rozrywało mu płuca, członki słabły i stawały się bezużyteczne, ciążące ołowiem ciało parło w dół. Tam czekała na niego twarz, szara plama, która stawała się coraz wyraźniejsza, im bardziej się pogrążał. Tym razem nie była to Lucy. To był mężczyzna, którego rysy rozpoznał, ale nie wiedział, kim jest. Mężczyzna uśmiechnął się, a wysuszone wargi wymówiły imię Bishopa. Jego oczy zdawały się nienaturalnie wychodzić z orbit i Bishopowi wydawało się, że jest w nich tylko zło, zimna, hipnotyczna ciemność, która go wciągała i prowadziła w mroczną otchłań, jeszcze głębszą niż ocean. Uśmiechał się szyderczo i Bishop nagle zrozumiał, że był to ten sam mężczyzna, którego widział w Beechwood, mężczyzna, który patrzył, jak jego uczniowie zabijają się nawzajem, zanim włożył rewolwer we własne usta. Wargi rozchyliły się, żółte, niekształtne zęby strzegły błyszczącej jamy, mięsisty, drgający język spoczywał w przedsionku jak potężny, oślizgły ślimak, czyhający, by owinąć się wokół każdego intruza i pochłonąć go. Bishop wpłynął do środka, szczęki zamknęły się za nim z grzmiącym, stalowym brzękiem, i pogrążony w absolutnym mroku zaczął krzyczeć, a miękka powierzchnia języka wyciągnęła się do niego i owinęła wokół jego nóg. Usiłował się wyszarpnąć, ale zapadał się coraz głębiej w lepkim śluzie i w ciemności wyczuł owijający się wokół niego język, unoszący się nad nim, by opaść mu na ramiona. Ogłuszyły go własne, pełne paniki wrzaski, gdy zobaczył białe kształty, wypływające z tunelu, którym było gardło mężczyzny. Znał te twarze, to były wizerunki zmarłych w Beechwood. Dojrzał Dominica Kirkhope’a. I Lynn.

Spojrzenie miała dzikie, kryły się w nim zarazem strach i błaganie. Jej wargi wypowiadały słowa, które były wołaniem o pomoc. Błagała go. Prosiła. Pomóż mi.

Ale nie mógł; przyciskał go jeżyk, tłamsząc mu głowę i ramiona, dusząc lepkimi sokami, zmuszając do upadku, miażdżąc miękką poduchą. Aż wszystko wybuchło. I on był kulą, przelatującą przez mózg mężczyzny. A mężczyzną, którego nagle rozpoznał, był Boris Pryszlak.

Obudził się wciąż krzycząc, ale z ust jego nie wydobywał się żaden dźwięk. Na zewnątrz było jasno. Niemal rozpłakał się z radości.

Bishop postawił na podłodze przy nogach pustą puszkę po piwie i zagłębił się w fotelu, kładąc łokieć na oparciu, a ręką osłaniając oczy przed światłem lampy. Bolała go głowa, a wszystkie mięśnie miał jak z waty. Rano rozmawiał z Jessiką, zatelefonował do niej zaraz po usłyszeniu wiadomości w radiu. Była w domu i miała zamiar pozostać tam przez cały dzień, by zająć się ojcem. Jacob także słyszał nowiny o niebywałej tragedii na stadionie piłkarskim i, podobnie jak Bishop, był przekonany, że ma ona związek z wydarzeniami na Willow Road. Po zamachu na jego życie jeszcze nie doszedł do siebie, ale kazał córce obiecać, że wieczorem zorganizuje spotkanie, na które zaprosi także inspektora Pecka. Nawet jeśli Peck sądzi, że oni wszyscy są obłąkani, muszą spróbować przekonać go, że istnieje związek między sektą Pryszlaka a ostatnimi wydarzeniami. Bishop zapewnił ją, że będzie wolny wieczorem; Jessica miała zadzwonić do niego, gdy ustalą godzinę spotkania.

Do tej pory się nie odezwała i zaczynał się niepokoić. W końcu pełen obaw wstał z fotela i przeszedł do holu. Sięgał właśnie po słuchawkę, gdy zadzwonił telefon.

– Jessica?

– O, nie. Pan Bishop? Tu Crouchley. Z Fairfields.

Fairfields. Klinika dla psychicznie chorych.

– Czy coś się stało z moją żoną? Strach chwycił Bishopa za gardło.

– To jest bardzo ważne. Powinien pan tu natychmiast przyjechać, panie Bishop – powiedział metaliczny głos.

– Czy z Lynn wszystko w porządku?

Przez chwilę na drugim końcu linii panowała cisza.

– Mieliśmy, tak chyba można to określić, lekki przełom. Myślę, że jest pan nam potrzebny. Wyjaśnię wszystko, kiedy pan przyjedzie.

– Będę za dwadzieścia minut. Czy nie może mi pan czegoś więcej powiedzieć?

– Lepiej, żeby sam pan zobaczył.

– Dobrze, już wyjeżdżam.

Kiedy szedł na górę po kurtkę, serce waliło mu jak młotem. Co oznacza „lekki przełom”? Czy w końcu Lynn zaczyna wychodzić ze skorupy, w której się schowała? Czy znajdzie w jej oczach choć odrobinę ciepła, gdy go zobaczy? Pobudzony nową nadzieją założył kurtkę i szybko zbiegł na dół.

Gdy, dosłownie za chwilę, znowu zadzwonił telefon, dom był już pusty.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Bishop wszelkimi siłami zmuszał się, by skoncentrować uwagę na prowadzeniu samochodu. Kiedy pędził w kierunku Twickenham, krople deszczu rozbryzgiwały się o jezdnię jak drobniutkie wystrzały z armaty. Na szczęście ruch był niewielki i mógł szybko jechać. Przepełniały go obawy; Crouchley musiał mieć ważny powód, jeśli wzywał go o tak późnej porze. Jeżeli Lynn w końcu… odrzucił tę myśl. Lepiej się nie spodziewać zbyt wiele.

Wkrótce wjechał w cichą ulicę bez wylotu, przy końcu której znajdował się Fairfield Rest Home. Przez wysoką bramę zajechał wprost na szeroki podjazd. Zatrzasnąwszy drzwi samochodu, szybko wbiegł na schodki, prowadzące do głównego wejścia budynku, deszcz kropił na jego okulary do prowadzenia samochodu, które zapomniał zdjąć. Wsuwał je teraz do górnej kieszeni, naciskając jednocześnie dzwonek drugą ręką. Duży budynek z czerwonej cegły z wyglądu mógł być wszystkim, począwszy od prywatnej szkoły, a skończywszy na domu starców. Dopiero po przeczytaniu nie rzucającej się w oczy tablicy, umieszczonej z przodu, na ogrodzeniu, budynek zaczynał sprawiać przygnębiające wrażenie. Zdawało się, iż wewnątrz wygaszono większość świateł, co nadawało temu miejscu jeszcze bardziej ponury wygląd.

Bishop usłyszał, jak klucz przekręcił się w zamku i drzwi lekko się uchyliły.

– Nazywam się Chris Bishop. Doktor Crouchley prosił, żebym przyjechał.

Drzwi się otworzyły szerzej i zobaczył sylwetkę stojącej tam, niskiej, zażywnej kobiety.

– O, tak. Spodziewaliśmy się pana, panie Bishop. Proszę wejść.

Wszedł do głównego holu i z niecierpliwością w głosie zwrócił się do małej kobiety, która dokładnie zamykała drzwi.

– Czy moja żona…?

– Zaraz pana do niej zaprowadzimy, panie Bishop – rozległ się głos z tyłu i, odwróciwszy się, zobaczył drugą kobietę, siedzącą w recepcji w holu. Twarz miała odwróconą od małej lampki, która swym słabym światłem próbowała rozjaśnić to ponure wnętrze. Kobieta wstała i okrążając biurko, podeszła do niego.

– Proszę nam wybaczyć ten półmrok – powiedziała, jakby czytając w jego myślach. – Zawsze po ósmej zostawiamy tylko przyćmione światła. Uważamy, że nasi pacjenci lepiej wtedy odpoczywają.

Była wyższa od kobiety, która go wpuściła i Bishop zdał sobie sprawę, że żadnej z nich przedtem nie widział. Pewnie były tu nowe, a już na pewno ta wyższa, gdyż w Fairfield nigdy nie używano określenia pacjent, tylko mieszkaniec.

– Co się stało Lynn? – spytał. – Doktor Crouchley nie powiedział mi przez telefon.

Kobiety z zadowoleniem popatrzyły na siebie.

– Myślę, że zauważy pan znaczną poprawę, panie Bishop – powiedziała wyższa. – Zechce pan pójść za mną?

Poszli w kierunku szerokich schodów, które prowadziły na pierwsze piętro, niższa kobieta z rękami w kieszeniach lekarskiego fartucha podążała za Bishopem. Gdy wchodzili po schodach, wyższa kobieta próbowała podtrzymać rozmowę, ale prawie jej nie słuchał; myślał o Lynn. Również pierwsze piętro oświetlała tylko mała lampka, stojąca na stoliku w odległym końcu korytarza. Panujący tu mrok podziałał na niego przygnębiająco. Nie zdawał sobie sprawy, że po godzinach przyjęć ograniczają światło do minimum; wywoływało to bardziej przygnębiające niż uspokajające wrażenie. Gdy przechodzili przez korytarz, otworzyły się drzwi i zobaczył pokój, pogrążony w całkowitej ciemności: mniejsza kobieta szybko podeszła i wykonała ręką taki ruch, jakby kogoś delikatnie wpychała z powrotem do łóżka. Wysoka kobieta uśmiechnęła się słodko do Bishopa, jak gdyby nic się nie stało.

37
{"b":"108253","o":1}