Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Kot trzymał się cienia; skradał się po odświeżonej deszczem ulicy cicho i niezauważalnie. Deszcz przestał padać, w przeciwnym razie kot w dalszym ciągu kuliłby się gdzieś pod dachem. To bezpańskie zwierzę nie potrzebowało domu, żyło dzięki własnej przebiegłości, własnemu sprytowi i własnej szybkości. Ludzie nigdy nie pieściliby zwierzaka takiego jak ten, ani nie wzięliby go do domu, ponieważ był ulicznikiem i wyglądał jak ulicznik. Czarna sierść na jego grzbiecie była rzadka, a w miejscach, które najbardziej ucierpiały podczas walk o pożywienie, niemal całkowicie wytarta. Jedno ucho było tylko poszarpanym strzępem, kikutem sterczącym na jego głowie; pies, który go tak okaleczył, mógł patrzeć teraz tylko jednym okiem. Pazury miał stępione od ciągłego biegania po betonie, ale wciąż były groźne, kiedy je rozczapierzył. Poduszeczki na jego łapach stwardniały niczym wyprawiona skóra. Kot poczuł zapach nocnego, wilgotnego powietrza. Jego oczy, w których odbijało się słabe światło ulicznej latarni, były szklisto żółte.

Skręcił w boczną uliczkę i pobiegł w stronę pojemników na śmieci, ukrytych tam w ciemnych wnękach. W nozdrza uderzył go zapach innych nocnych stworzeń. Kot znał większość tych zapachów; jedne były przyjazne, inne wzbudzały czujność i tak wyostrzonych zmysłów. Czaiły się tu stworzenia o ostrych nosach i długich ogonach, tchórzliwi przeciwnicy, którzy zamiast walki zawsze wybierali ucieczkę. Ale już poszli. Odeszły także inne stworzenia jego gatunku, które były tu wcześniej.

Kot skradał się, obwąchując leżące na ziemi odpadki. Wskoczył na pojemnik na śmieci i rozczarowany zobaczył, że był szczelnie przykryty. Pokrywa następnego pojemnika była lekko uchylona i przez wąską, półokrągłą szparę dolatywała woń zepsutej żywności. Kot z ciekawością wsadził nos w otwór, wpychając weń łapę, by odsunąć zmięty papier i śmieci z góry. Pokrywa drgnęła nieco, poruszona natarczywym grzebaniem zwierzęcia, i odsunęła się jeszcze bardziej, gdy stworzenie wepchnęło w powiększający się otwór najpierw łeb, a później przednie łapy; w końcu ześlizgnęła się ze zgrzytem z krawędzi pojemnika i z głośnym brzękiem spadła na ziemię. Kot uciekł, przerażony hałasem, który sam spowodował.

Zatrzymał się u wylotu uliczki, nastawił zdrowe ucho, łowiąc nieprzyjazne dźwięki. Węszył, unosząc wysoko nos, by wyczuć wrogie mu zapachy. Zwierzę zesztywniało, kiedy wywęszyło w powietrzu lekko cierpki zapach, i rzadka sierść na jego grzbiecie zaczęła się jeżyć. Jak parę minut wcześniej inne istoty z jego gatunku, tak teraz i kot poczuł obecność czegoś dziwnego, czegoś, co w jakimś stopniu związane było z człowiekiem, ale człowiekiem nie było. Napierało na sparaliżowanego strachem kota jak pełzający stwór, cień, który łączył się z innymi cieniami. Przerażone stworzenie wyszczerzyło zęby i zasyczało. Coś poruszało się na środku mokrej, błyszczącej drogi.

Kot wygiął grzbiet, każdy włos na jego ciele stał się sztywny i zjeżony, otworzył szeroko pyszczek w syczącym charczeniu. Prychnął wyzywająco, chociaż się bał, jego zwężone oczy pełne były jadu. Uliczne latarnie przygasły, jakby zasnuła je mgła, i mokre chodniki nie rzucały już świetlnych refleksów. Głośny, metaliczny dźwięk dobiegł ze środka drogi, gdy pokrywa włazu zadrżała i zaczęła się unosić. Została wypchnięta do góry, położona na jezdni i coś czarnego zaczęło się wynurzać z włazu. Kot rozpoznał kształt, który pojawił się na krawędzi otworu. Wiedział, że to ludzka ręka. Instynktownie jednak czuł, że ręka ta nie należy do człowieka.

Kot zasyczał raz jeszcze, potem uciekł, z jakiegoś powodu szukając światła, a nie ciemności.

Trzech młodych ludzi czekało w rozwalającym się baraku na błoniach. Dwóch białych i jeden czarny. Ćmili papierosy i dla rozgrzewki przytupywali.

– Dłużej już nie zostaję – oznajmił kolorowy chłopak. – Za zimno, kurwa.

Nazywał się Wesley i miał wyrok w zawieszeniu za kradzież torebki.

– Zamknij się i poczekaj jeszcze chwilę. Już niedługo – powiedział jeden z jego kumpli. Nazywał się Vincent i miał wyrok w zawieszeniu za próbę zabójstwa ojczyma.

– Nie wiem, robi się późno, Vin – powiedział trzeci młodzieniec. – Chyba nikt nie przyjdzie.

Miał na imię Ed, koledzy myśleli, że to zdrobnienie od Edwarda, ale tak naprawdę pochodziło od Edgara, niedawno wyszedł z poprawczaka.

– Więc co chcecie robić? Iść na chatę? – spytał swoich dwóch przyjaciół Vincent. – Macie jakąś forsę na jutrzejszą noc?

– Nie, ale jest kurewsko zimno – raz jeszcze powiedział Wesley.

– Tobie zawsze jest, kurwa, zimno. Tęsknisz za Karaibami, co?

– Nigdy tam nie byłem. Urodziłem się w tym cholernym Brixton.

– Daruj se, masz to we krwi. Wam wszystkim brakuje tego cholernego słońca, z tego kręcą się wam włosy.

– Odczep się od niego, Vin – warknął Ed, patrząc w mrok na zewnątrz baraku. – On się przyłącza do Frontu, nie?

– Gadanie! Nie przyjmą go! Sam jest czarnuchem.

– Fakt, ale nie chcę, żeby się ich tu więcej zwaliło. Szczególnie tych Pakistanów – zaprotestował Wesley. – I tak jest ich tu cała kupa.

Pozostali dwaj zawyli z zachwytu. Wyobrazili sobie, jak Wesley maszeruje razem z Frontem Narodowym, trzymając transparent ANGLIA TYLKO DLA BIAŁYCH. Tego im było za wiele. Wesley był tak zdziwiony ich rechotem, że nawet nie poczuł się dotknięty. Po chwili śmiał się razem z nimi.

– Zamknijcie mordy – powiedział nagle Ed. – Chyba ktoś idzie.

– Dobra, bierz się do roboty, Ed – rzucił Vin, zrywając się na nogi. – Wes i ja będziemy tam w krzakach.

– Dlaczego zawsze ja? – zaprotestował Ed. – Teraz wasza kolej.

Vince poklepał go po policzku, ostatnie uderzenie było trochę mocniejsze niż poprzednie.

– Dlatego, że jesteś taki śliczny. Bardziej im się podobasz niż my. Myślą, że jesteś jednym z nich, no nie?

Ed nie po raz pierwszy w życiu przeklął swoje piękne, jasne loki. Wolałby mieć brzydką jak Vince, krostowatą twarz i krótkie rude włosy, a nie wyglądać zupełnie jak dziewczyna.

– A dlaczego nie Wes?

– Coś ty? Nie wiesz, że oni nie ufają kolorowym? Biorą ich wszystkich za bandziorów – szturchnął dla zabawy czarnego przyjaciela. – Co nie, Wes?

Wes uśmiechnął się w ciemności.

– Człowieku, te skurwysyny mają rację – powiedział, naśladując akcent swego ojca.

Vince i Wesley wybiegli szybko z baraku, śmiejąc się i poszturchując nawzajem. Ed czekał w milczeniu, kończąc peta i nasłuchując kroków. Błonia były ulubionym miejscem schadzek kochanków, spotykały się tu rozmaite pary, zwłaszcza odkąd w tej robotniczej dzielnicy zaczęli osiedlać się drobni urzędnicy. Codzienne dojazdy z odległych przedmieść do pracy w Londynie stały się zbyt kosztowne dla nouveau-pauvre. Dzielnica, która z upływem lat stała się mieszaniną ras, teraz szybko zaczynała być mieszaniną warstw społecznych. Ed rzucił półcalowy niedopałek na ziemię, następnie z kieszeni drelichowej kurtki wyciągnął kolejnego papierosa. Miał już wyjść z ukrycia, gdy usłyszał kroki dwóch osób. Schował się w ciemnościach.

Obok baraku przechodziła czule objęta para. Ed przestraszył się, że będą chcieli wykorzystać jego kryjówkę dla swoich celów, ale gdy poszli dalej, zdał sobie sprawę, że zatęchły smród moczu zniechęciłby nawet najbardziej zdesperowanych kochanków. Zaklął pod nosem i wepchnął ręce głęboko do kieszeni. Nikt już nie przyjdzie, za późno, mruknął do siebie. Ale wiedział z doświadczenia, że niektórych samotnych ludzi nie odstrasza ani późna pora, ani pustkowie, w jakie się zapuszczają. Czasami Ed zastanawiał się, czy nie przychodzili specjalnie po to, żeby ktoś ich zaatakował. Może sprawiało im to przyjemność. Albo może była to podświadoma forma karania siebie za to, czym byli. Ta ostatnia, głębsza refleksja została natychmiast zastąpiona przez inną, bardziej charakterystyczną dla sposobu myślenia Eda; może później są po prostu bardziej namiętni w łóżku.

49
{"b":"108253","o":1}