Udało mu się podciągnąć pod siebie stopy i wyprostować się, wbijając obcasy w twardy, sznurkowy dywan, opierając się tłumowi, nie chcąc iść tam, gdzie chcieli go ponieść. Jęknął głośno, gdy zobaczył, co przed nim leży w korytarzu.
Ciała pracowników kliniki psychiatrycznej zostały wyrzucone z pokojów i zalegały długi korytarz po obu stronach. Niewiele bieli prześwitywało przez przesiąknięte krwią fartuchy. Z przerażeniem zobaczył, że wszyscy zamordowani byli mocno okaleczeni. Czy umarli przed…? Lepiej o tym nie myśleć.
Ciągnęli go do przodu i poczuł, że ogarnia go szał. Nie wiedział, co się z nimi wszystkimi stało, dlaczego lub w jaki sposób ich obłąkane umysły opanowała tak przerażająca furia, ale nienawidził ich za to. Wydarzenia ostatnich tygodni przekonały go, że nie byli za to odpowiedzialni – ich osłabione umysły opanowało jeszcze większe szaleństwo… Nienawidził właśnie tego szaleństwa, ale oni byli jego armią, byli jego sprawcami. Pozwolili się wykorzystać. Nie byli już ludźmi.
Stanęła przed nim niska kobieta, ze złośliwie ściągniętą twarzą, gotowa wyśmiewać się z niego. Uniósłszy stopę, kopnął ją w pulchne podbrzusze, a gdy gwałtownie pochyliła głowę, natrafiła na jego błyskawicznie uniesione kolano, które zdławiło jej przeszywający skrzek.
Ci, którzy go trzymali, byli przez chwilę oszołomieni; nagłe ukłucie strachu przebiło powłokę obłędu. Bishop wyswobodził jedną rękę i odwrócił się, by uderzyć szaleńca, który trzymał go za drugą. Poczuł przelotną satysfakcję, gdy zaciśniętą pięścią rozgniótł mu nos. Prześcieradło wokół jego szyi rozluźniło się, więc szybko ściągnął je przez głowę, odskakując jednocześnie przed napływającym na korytarz tłumem. Wrzaski nasiliły się, gdy wepchnął z powrotem w tłum mężczyznę, który trzymał go za drugą rękę. Jakieś dłonie chwytały go, próbowały wciągnąć z powrotem do środka.
Cofał się, tłukąc ich po rękach, jakby to były małe dzieci, domagające się cukierków. Niemal się potknął o wyciągnięte nogi pielęgniarza; skręcił i pobiegł w stronę schodów, zupełnie wytrącony z równowagi widokiem martwego mężczyzny, który patrzył na niego, lecz zamiast oczu miał dwie głębokie, czerwone jamy. Mieszkańcy gonili go, chichocząc i potykając się o ciała tych, których już zabili.
Bishop dobiegł do schodów i oparł się o poręcz. Dwie postacie w białych, wykrochmalonych garniturach, jakie zazwyczaj nosił personel w Fairfield, wchodziły na górę. Ich twarze ukryte były w cieniu. Jedna z nich trzymała długi, żelazny pręt, którym przeciągała ze stukotem po słupkach balustrady. Kiedy podeszły bliżej, Bishop dostrzegł w ich oczach ten sam obłąkany wyraz, jaki mieli goniący go szaleńcy. Zataczając się, zaczął wchodzić po schodach prowadzących na drugie piętro.
Czyjaś ręka zacisnęła się na kostce jego nogi, ciągnąc go w dół. Chwycił się poręczy, by nie ześlizgnąć się ze schodów. Przekręcił się, zobaczył, że to Lynn go trzyma, chichocząca, zaśliniona Lynn, jakaś nieznana mu Lynn, której podobała się ta zabawa i która chciała jego śmierci. Musiał zamknąć oczy, kiedy kopnął jej uniesioną do góry twarz.
Metalowy pręt uderzył w słupek, parę cali od zaciśniętych palców Bishopa, i z drugiej strony balustrady spojrzała szeroko uśmiechnięta twarz pielęgniarza. Tłum u podnóża schodów potykał się już o leżące ciało Lynn, gdy Bishop ciężkim krokiem wspinał się po schodach, pokonując po trzy stopnie naraz; przeraźliwy strach, że nogi odmówią mu posłuszeństwa, potęgował jego panikę. Chwycił poręcz, aby obrócić się na zakręcie schodów, tłum, który chciał go pochwycić, tratował teraz ciało Lynn. Bishop dotarł do drugiego piętra. Na korytarzu było ciemno, ale nie na tyle, by nie zauważył zbliżających się do niego białych postaci i otwierających się po obu stronach drzwi, z których wychodzili inni – niewyraźne upiory w świecie ciemności i krzyku.
Znalazł się w potrzasku.
Pozostały mu tylko drzwi po lewej stronie, które się jeszcze nie otworzyły.
Zdyszany wpadł do środka i zatrzasnął je za sobą, opierając się o nie, by nie weszli za nim. Spazmatycznie łapał powietrze. Podtrzymując ramieniem drzwi, szukał klucza w zamku. Ale klucza nie było. Nie było nawet zasuwy.
Usłyszał, jak gromadzą się przed drzwiami.
Miał mokre nogi.
Wyciągnął rękę w poszukiwaniu kontaktu, nie znalazł go, ale dłonią wyczuł coś szorstkiego. Sznurek. Światło. Pociągnął. Był w łazience, białe kafelki błyszczały czystością. Dlatego nie było klucza w drzwiach; ludziom obłąkanym nie pozwalano zamykać się w żadnym pomieszczeniu. Podłogę pokrywały kałuże, a głęboka wanna na nóżkach wypełniona była po brzegi wodą o gładkiej, spokojnej powierzchni. W rogu, tuż obok niego, stało krzesło z oparciem, z którego zwisały dwa niedbale rzucone ręczniki. Z zadowoleniem chwycił krzesło i, stawiając je pod kątem, zaklinował klamkę. To może ich powstrzyma na parę drogocennych sekund i pozwoli mu dostać się do wysokiego okna po drugiej stronie łazienki. Zauważył, że matowa szyba wzmocniona jest metalowym drutem, i modlił się, żeby mu się udało przedrzeć przez nią, gdyż był pewny, że rama została tak umocowana, aby okno nie otwierało się w normalny sposób. Chlapiąc wodą, przeszedł przez łazienkę, nie zwracając uwagi na dochodzący z zewnątrz przeraźliwy śmiech. I gdy przechodził obok ogromnej wanny, uświadomił sobie, że przez cały czas prowadzili z nim okrutną grę, że pozwolili mu uciec na drugie piętro i zmusili, żeby wszedł właśnie do tego pomieszczenia. Chcieli, aby zobaczył, co leżało w wannie pod gładką powierzchnią wody.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Zewnętrzny wygląd domu zaskoczył Pecka. Nie spodziewał się, że Jacob Kulek może mieszkać w czymś takim; nie wiedząc czemu, przypuszczał, że starszy pan będzie wolał dębowe bale, pnące się po ścianach róże, czy też coś w stylu lat trzydziestych, coś wysokiego i eleganckiego. Ale w przypadku takich ludzi trudno coś przewidzieć, w większości mają lekkiego bzika. Wydaje się być całkowicie zrównoważony, dopóki nie zacznie się słuchać, o czym mówi.
– Kawał chałupy, co, szefie? – powiedział inspektor Frank Roper, gdy Peck przyciskał dzwonek. – Tylko szkło i chrom. Nie chciałbym myć u nich okien.
Peck chrząknął, oderwał się od swoich myśli. Teraz zastanawiał się, dlaczego Kulek nalegał na spotkanie z nim o tak późnej porze. Szaleństwo poprzedniej nocy ciążyło – mówiąc najogólniej – wszystkim; co, do diabła, ma począć z przypadkami masowych morderstw, popełnianych przez tłumy morderców? I jakie było powiązanie między wydarzeniami na boisku piłkarskim a Willow Road? Czy też, mówiąc dokładniej, domem, który tam kiedyś stał: Beechwood. Ponieważ teraz istniał określony związek. Gdyby Kulek nie zaprosił go na spotkanie, wtedy Peck na pewno nie zwlekałby z przesłuchaniem starszego pana. Chyba był jedyną osobą, która mogła naprowadzić policję na jakiś trop.
Drzwi uchyliły się i spojrzała na niego blada i niespokojna twarz Jessiki Kulek.
– Proszę wejść – powiedziała, otwierając szeroko drzwi.
– Przykro mi, że się trochę spóźniliśmy – przeprosił Peck. – Jak się pani domyśla, mieliśmy dzisiaj urwanie głowy.
– Właśnie dlatego ojciec chciał zobaczyć się z panem, inspektorze. Chodzi o to, co się wydarzyło ostatniej nocy.
– Ma pani zamiar powiedzieć mi, że istnieje powiązanie. I będzie pani miała rację. Jessica ze zdziwieniem uniosła brwi.
– Pan też tak uważa?
– Powiedzmy, że przyjmuję taką ewentualność.
Kulek czekał na nich w dużym salonie w kształcie litery L, który, podobnie jak dom, był nowocześnie zaprojektowany, chociaż meble wydawały się stare – prawdopodobnie były to antyki; dziwne, ale to połączenie dawało doskonały efekt. Peck zauważył, że wszystko ustawione było w liniach prostych lub pod kątem prostym do siebie i zrozumiał, że niewidomy nie chciałby, żeby pojedyncze meble były rozrzucone po pokoju. Story były na noc opuszczone.
– Dobrze, że pan przyszedł, inspektorze – powiedział Kulek.