– Dobra. I co im powiemy? Że ścigał nas cień?
Nagły krzyk sprawił, że obaj aż podskoczyli. Les upuścił latarkę, która z brzękiem upadła na schody i natychmiast zgasła.
– O Boże, co to było? – krzyknął tęgi policjant, czując, że nogi uginają się pod nim.
Wrzask powtórzył się i tym razem obaj mieli pewność, że nie był to głos człowieka.
– Dochodzi z sąsiedniego domu – łamiącym się głosem powiedział Bob. – Chodźmy.
Przebiegł pędem mały ogródek i przeskoczył niski płot, oddzielający dwie posiadłości. Les rzucił się za nim. Gdy zrównał się z nim, Bob walił już w drzwi. Ze środka dochodziło przeraźliwe, pełne śmiertelnej udręki wycie, po chwili kolejny straszliwy wrzask przeszył ich dreszczem grozy.
– Wyważ drzwi, Bob! Wyważ drzwi!
Les odsunął się i podnosząc wysoko nogę uderzył w zamek. W niewielkiej matowej szybce, umieszczonej nad skrzynką na listy, pojawiło się światło, obaj mężczyźni zdziwieni cofnęli się. Do ich uszu dobiegł słaby, warczący dźwięk.
Bob podniósł głowę i uchylił klapkę skrzynki na listy. Nagle zesztywniał i Les ujrzał jego rozszerzające się ze strachu oczy, oświetlone padającym ze skrzynki blaskiem.
– Co jest, Bob? Co się tam dzieje?
Nie uzyskawszy odpowiedzi, odsunął kolegę. Pochylił się i spojrzał w prostokątny otwór. Jego palce puściły klapkę, jak gdyby własne ciało buntowało się przeciwko temu widokowi, nie pozwalając oczom nic więcej zobaczyć. Ale widok zapadł już w jego pamięć. Korytarzem zbliżał się z wyciem pies; jego tylne łapy poruszały się niepewnie, pozostawiając za sobą ślady krwi. Posuwał się powoli, nie tylko z powodu paraliżującego go strachu, lecz także dlatego, że nie miał przednich łap, tylko kikuty, z których sączyła się krew. Za psem stał patrzący na zwierzę, śmiejący się mężczyzna, który trzymał w rękach jakąś maszynę. Maszyna warczała, a jej wirujące ostrza obracały się tak szybko, że nie mogło tego dostrzec ludzkie oko. Zbliżał się do drzwi frontowych. W tym momencie policjant opuścił klapkę skrzynki na listy.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Był w głębinach oceanu, płynąc w dół, wciąż głębiej i głębiej, coraz dalej od srebrnego blasku spokojnej powierzchni morza, w mroczną czeluść, ciemność czekającą na niego, witającą go. Czuł, że pękają mu płuca, z których ostatni pęcherzyk powietrza uciekł całą wieczność temu, a jednak jego ciało ogarniało ekstatyczne uniesienie, ból nie miał znaczenia, skoro sięgał po coś wzniosłego, oczekującego go w mrocznym, przepastnym łonie. Wkroczył w ciemność, która szybko zamknęła się wokół niego, rozszarpując jego członki, zatykając usta, nos, uszy, dusząc, aż zrozumiał, że był to podstęp. Chciał zaczerpnąć powietrza, ale wypełniała go ciemność. Płynął w dół, nie poruszając już ani nogami, ani rękami, ciało kręciło się, zataczając coraz mniejsze kręgi, szybciej, szybciej. Głębiej. Potem słaba poświata, mały kształt rosnący coraz bardziej, płynący naprzeciw niego, czarne, rozstępujące się przed nim wody. Rozpoznał jej twarz, chciał ją zawołać po imieniu, ale ocean zdusił jego krzyk. Uśmiechnęła się, oczy zabłysły w jej małej, dziecięcej twarzyczce i wyciągnęła do niego dłoń, małą, pulchną rączkę, wyłaniającą się z mroku. Uśmiechała się nadal, gdy obok niej pojawiła się inna twarz, twarz jej matki, o oczach dzikich, wściekłych, patrzących na niego jadowicie. Zaczęły się oddalać, niknąć, a on zawołał, by go nie opuszczały, by pomogły mu uciec z tych straszliwych, przytłaczających ciemności. Stawały się coraz mniejsze, dziewczynka wciąż się uśmiechała, twarz kobiety była coraz bardziej pozbawiona wyrazu, oczy bez życia; zniknęły, zgasły dwa maleńkie falujące płomyki, pozostała tylko wszechogarniająca ciemność. Wrzasnął i bulgotanie zmieniło się w dźwięk dzwonka, który wdarł się do sennego koszmaru, wyciągając go, wlokąc jego sponiewierane zmysły z powrotem do rzeczywistości.
Bishop wpatrywał się w biały sufit, ciało miał wilgotne od potu. Telefon na dole w holu nie pozwalał mu dłużej myśleć o śnie, natarczywie dzwoniąc domagał się odebrania. Odrzucił kołdrę i wziął szlafrok leżący na podłodze przy łóżku. Wciągając go poczłapał po schodach do holu, w głowie wciąż mu się kręciło od nocnego koszmaru. Nauczył się panować nad wspomnieniami, łagodzić ich natarczywość, ale często jednak bezlitośnie wdzierały się w jego umysł, wstrząsając obronnym murem, który zbudował wokół swych emocji.
– Bishop – powiedział zmęczonym głosem, podnosząc słuchawkę.
– Tu Jessica Kulek.
– Witaj, Jessico. Przepraszam, że trwało to tak długo…
– Znowu coś się wydarzyło ostatniej nocy – przerwała mu.
Mocno ścisnął palcami słuchawkę.
– Willow Road?
– Tak. Piszą o tym w porannych gazetach. Nie czytał pan ich jeszcze?
– Co? Och, nie. Dopiero się obudziłem. Wczoraj w nocy wróciłem z Nottingham.
– Czy mogę przyjść do pana i porozmawiać?
– Chwileczkę. Przecież powiedziałem pani w zeszłym tygodniu…
– Bardzo pana proszę, panie Bishop, musimy położyć temu kres.
– Nie wiem, co możemy zrobić.
– Proszę, porozmawiajmy. Niech pan poświęci mi dziesięć minut.
– Przyjdzie pani z ojcem?
– Nie, ma dzisiaj rano konferencję. Ja mogę zaraz przyjechać.
Bishop oparł się o ścianę i westchnął.
– No, dobrze. Ale nie sądzę, żebym zmienił zdanie. Ma pani mój adres?
– Tak. Będę za dwadzieścia minut.
Odłożył słuchawkę i wpatrywał się w telefon, nie zdejmując dłoni z czarnego aparatu. Otrząsnąwszy się z zamyślenia, podszedł do drzwi i wyjął gazetę ze skrzynki na listy. Nagłówek w dzienniku rozpędził resztki koszmarnego snu.
Umył się, ogolił, ubrał i pił właśnie kawę, gdy usłyszał, jak jej samochód zatrzymuje się przed domem.
– Przepraszam, zajęło mi to trochę więcej czasu, niż przypuszczałam – powiedziała, gdy otworzył drzwi. – Był okropny ruch na moście.
– Tak, z tym jest problem, kiedy człowiek się znajdzie po południowej stronie od rzeki. Zawsze trzeba czekać, żeby się stamtąd wydostać.
Wprowadził ją do niewielkiego salonu.
– Napije się pani kawy? – zapytał.
– Bez mleka, z łyżeczką cukru.
Zdjęła jasny płaszcz i położyła na oparciu fotela.
Obcisłe dżinsy, luźny, wycięty w łódkę sweter w połączeniu z krótko obciętymi włosami i małymi piersiami nadawały jej chłopięcy wygląd.
– Proszę usiąść. Zaraz wracam – powiedział Bishop.
Poszedł z powrotem do kuchni i zrobił jej kawę, dolewając też sobie. Nie wiedział, że poszła za nim, toteż jej głos przestraszył go.
– Sam pan tu mieszka?
Odwrócił się i zobaczył, że stoi w drzwiach.
– Tak – odpowiedział.
– Nie jest pan żonaty? – spytała zdziwiona.
– Jestem.
– Przepraszam. Nie chciałam być wścibska.
– Lynn tu… nie ma. Jest w szpitalu.
Sprawiała wrażenie zakłopotanej.
– Mam nadzieję, że nie jest…
– Jest w klinice psychiatrycznej. Już od trzech lat. Może przejdziemy do salonu?
Wziął dwie filiżanki kawy i czekał, aż odsunie się od drzwi. Odwróciła się i przepuściła go.
– Nie wiedziałam, panie Bishop – powiedziała siadając i biorąc od niego kawę.
– Nic się nie stało, niby skąd miała pani wiedzieć. Przy okazji, na imię mam Chris.
Popijała kawę i Bishop patrząc na nią znów zastanawiał się, jaka jest naprawdę. Raz wydawała mu się twarda, niemal pozbawiona uczuć, innym razem młodzieńczo nieśmiała. Niespokojna mieszanina sprzecznych zachowań.
– Widział pan dzisiejsze gazety? – spytała.
– Przeczytałem nagłówek, rzuciłem okiem na relację. „Nowe szaleństwo na ulicy horroru”. Dziwię się, że Związek Lokatorów się tym nie zajmie.
– Proszę, panie Bishop…
– Chris.
– Proszę, sytuacja jest poważniejsza, niż ci się wydaje.
– Masz rację. Nie powinienem tego lekceważyć. Zgadzam się, że nie jest to dowcip, jeżeli mężczyzna podrzyna śpiącej żonie gardło elektryczną maszyną do przycinania żywopłotów, a później w ten sam sposób odcina swemu psu nogi. Fakt, że nie zaatakował dwóch policjantów na zewnątrz tylko dlatego, że kabel okazał się za krótki, jest także średnio zabawny.