Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– W porządku, porozmawiam z tym Kulekiem i wszystkimi osobami, które razem z nim były w tym domu.

– Chyba nie sądzi pan, że to ma coś wspólnego z duchami? Na twarzy Rossa pojawił się wyraz zaciekawienia.

– Niech pan da spokój, inspektorze. To ma tyle wspólnego z duchami, co z wodą pitną. Po prostu myślę, że już najwyższy czas, abyśmy zebrali wszystkie elementy i zaczęli składać je do kupy, zgadza się pan? W przeciwnym razie już niedługo nie znajdziemy tu nikogo, z kim można by porozmawiać; wszyscy będą albo martwi, albo w zakładzie dla obłąkanych.

Nagle, od strony Pecka, ktoś mocno zapukał w okno i obaj mężczyźni spojrzeli w tym kierunku. Przyglądała się im stara, pomarszczona twarz. Kobieta zapukała jeszcze raz, nie bacząc na to, iż przyciągnęła już uwagę obu policjantów.

– Czy pan odpowiada za to, co tu się dzieje? – spytała chrypliwym głosem, patrząc wprost na Pecka.

– W czym mogę pani pomóc? – spytał Peck, odkręcając jeszcze trochę szybę.

– Gdzie jest mój ranny pies? – spytała stara kobieta i Peck poczuł ulgę, gdy zobaczył spieszącego w jej kierunku sierżanta, z którym wcześniej rozmawiał.

– Przykro mi, proszę pani, ale… – zaczął mówić Peck.

– Był cały zakrwawiony. Gdzieś zginął. Nie było go całą noc. Dlaczego nie zaczniecie go szukać, zamiast siedzieć tutaj na dupie?

– Proszę przekazać szczegóły sierżantowi; on na pewno pani pomoże odnaleźć psa – powiedział cierpliwie Peck.

Odetchnął z ulgą, gdy sierżant wziął pod rękę gderającą kobietę i odprowadził ją na bok.

– Taka makabra, a ona martwi się o cholernego psa! Inspektor Ross ze zdziwieniem pokręcił głową.

– Przepraszam, sir – sierżant znów podszedł do okna.

– O co chodzi, Tom? – spytał Ross.

– Właśnie sobie pomyślałem, że może to pana zainteresuje. Chodzi o tego psa.

Peck ze zdumieniem wytrzeszczył oczy.

– Hm, to pewnie nic ważnego, ale skarga tej starej damy była piątą, jaką otrzymaliśmy tego ranka. To jest piąte zgłoszenie zaginięcia ukochanego zwierzaka. Wydaje się, że one wszystkie uciekły.

Ross wzruszył tylko ramionami, kiedy Peck spojrzał tępo na niego.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Jazda przez niziny hrabstwa Kent działała uspokajająco na Bishopa. Niespodziewanie przyjemna zmiana pogody, jak wiosna, ożywiła monotonny krajobraz i chociaż w powietrzu wyczuwało się jeszcze zimowy chłód, wydawało się, że pory roku nie chcą pogodzić się z kalendarzem. Zdecydował się jechać bocznymi drogami, omijając główne, ruchliwe trasy, które wiodły prosto do celu, ale były bardziej zatłoczone. Potrzebował czasu do namysłu.

Szaleństwo na Willow Road nie ustawało; prawdę powiedziawszy, zataczało coraz szersze kręgi. Poprzedniego dnia dwóch ludzi z Urzędu Śledczego do Spraw Kryminalnych złożyło Bishopowi wizytę w jego domu w Barnes. Prawie przez dwie godziny wypytywali go o Beechwood i o powody, dla których podjął się badania domu. Powiedział im wszystko, co wiedział: o niepokojach Jacoba Kuleka, o tym, iż chce za wszelką cenę udowodnić, że dom nie jest nawiedzany przez duchy, o znalezieniu nagiej kobiety ukrywającej się w piwnicy. Nie powiedział im tylko o wizjach, które tam miał. Kiedy wychodzili, nie sprawiali wrażenia zadowolonych i burkliwie powiadomili go, że w ciągu najbliższych dni zostanie prawdopodobnie wezwany do złożenia oficjalnych zeznań; nadinspektor Peck z najwyższym zainteresowaniem wysłucha jego opowieści.

Później Bishop zastanawiał się, czy powinien skontaktować się z Jacobem Kulekiem i Jessiką, ale coś go przed tym powstrzymywało. Zrozumiał, że ma dość tej całej sprawy i że chce trzymać się od niej z daleka. Odczuwał jednak potrzebę ponownej rozmowy z Jessiką i świadomość tego wprawiała go w zakłopotanie. Niechęć, jaka między nimi istniała, zniknęła wraz z zakończeniem badań. Po wczorajszym spotkaniu w parku przestały go złościć jej przekonania i po raz pierwszy uświadomił sobie, że jest atrakcyjną kobietą. Ale oparł się jej urokowi; musiał.

Bishop uważnie śledził znaki na drodze. Nagle poczuł ssanie w żołądku. Pora, aby coś zjeść. Zerknął na zegarek, wiedząc, że zbliża się do celu. Świetnie, ma mnóstwo czasu, żeby coś przekąsić. Miał być w tym domu dopiero po trzeciej. Telefon zadzwonił zaraz po wyjściu dwóch detektywów. Mężczyzna na drugim końcu linii przedstawił się jako Richard Braverman. Stwierdził, że przyjaciel polecił mu Bishopa jako badacza zjawisk metapsychicznych i chciałby go zaangażować do zbadania swojego domu w Robertsbridge w hrabstwie Sussex. Nowy klient wydawał się być zadowolony, że Bishop zgodził się rozpocząć badania już następnego dnia. Poza wskazówkami jak dojechać do posiadłości, Bishop nie starał się uzyskać żadnych informacji na temat rzekomego ukazywania się duchów; wolał być na miejscu, kiedy zadawał tego typu pytania. Ucieszył się z tej pracy, chciał znowu czymś się zająć. Tego wieczora odwiedził Lynn w klinice psychiatrycznej i, jak zawsze, wyszedł od niej rozczarowany i przygnębiony. Chyba jedyną zmianą w jej zachowaniu było to, że jeszcze bardziej zamknęła się w sobie. Tym razem nie chciała nawet spojrzeć na niego. Zakrywała sobie rękami oczy nawet po jego wyjściu.

Słoneczny poranek nieco złagodził jego cierpienie, a perspektywa pracy pozwoliła mu oderwać się od czarnych myśli. Zatrzymał samochód przed sympatycznie wyglądającym pubem, który nagle pojawił się po lewej stronie.

Po godzinie znów był w drodze, pełny żołądek wyraźnie poprawił mu nastrój. Kiedy dojechał do wsi Robertsbridge, musiał spytać o drogę do domu Bravermana i skierowano go na małą, boczną szosę, która przecinała tory kolejowe i prowadziła na strome wzgórze. Na jego szczycie, niemal ukryta w żywopłocie, ledwo widoczna, wyblakła tablica niechętnie przyznawała, że „Two Circles” można znaleźć w dole wąskiej uliczki, odchodzącej od głównej drogi. „Two Circles” – „Dwa Koła” było nazwą, którą domowi nadał Braverman. Bishop skręcił w wąską uliczkę, która była po prostu wyjeżdżonym traktem, i niemal podobał mu się ten wyboisty zjazd do domu; jazda po nim zmuszała kierowcę do wykazania swoich umiejętności.

Zobaczył przed sobą dom i natychmiast zrozumiał jego niecodzienną nazwę – była to przebudowana suszarnia chmielu czy też dokładniej, suszarnie chmielu. Dwa okrągłe budynki połączone bardziej konwencjonalną w kształcie budowlą, która kiedyś musiała być ogromną stodołą. Wszystkie zaadaptowane na dom pomieszczenia tworzyły nowoczesną i masywną konstrukcję, cieszącą oko swym niespotykanym kształtem. Za nią rozciągały się zielone pola, których świetność stłumiła teraz zima. Ich granice wyznaczał pas ciemniejszej zieleni. Bishop wjechał samochodem na szerokie podwórze, które ciągnęło się wzdłuż kwadratowego budynku; sąsiadujące z nim suszarnie okolone były trawnikiem, który ciągnął się aż do nie ogrodzonych pól – zmieniając się w pewnym momencie w dziko rosnącą trawę. Zbliżając się do drzwi frontowych Bishop już wiedział, że uda mu się wypędzić wszystkie rzekome duchy, gdyż adaptacje budynków na dużą skalę, tak jak to miało miejsce w tym przypadku, były częstą przyczyną występowania dziwnych dźwięków – skrzypienia, stukania – które właściciele przypisywali pobudzonym do życia, rozgniewanym duchom, a nie skutkom łączenia starych i nowych materiałów. Przycisnął duży, mosiężny dzwonek i czekał. Nikt nie otworzył. Zadzwonił jeszcze raz.

Coś się poruszyło? Ale w dalszym ciągu brak odpowiedzi. Zadzwonił ponownie.

Bishop zapukał do drzwi i zawołał:

– Halo, czy jest tam ktoś?

– Tylko my, duchy – odpowiedział sam sobie. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Otworzyły się lekko.

– Halo! Panie Braverman? Czy jest tu ktoś?

Bishop wszedł do długiego korytarza, nad którym biegła galeryjka i na widok wnętrza pokiwał z uznaniem głową. Drewniana podłoga miała kolor włoskiego orzecha i wpadające przez liczne okna światło odbijało się od jej dokładnie wypolerowanej powierzchni, padając na ciemne, wysokie ściany. Osobliwe meble, rozrzucone dookoła przestronnego holu, były wystarczająco interesujące, by można je było uznać za antyki, a kilka starannie rozmieszczonych dywaników zakrywało podłogę. Po prawej stronie zobaczył dwoje drzwi prowadzących do kolistych części domu. Podszedł do najbliższych, omijając dywan w obawie, by nie pobrudzić delikatnego wzoru, jego kroki głucho dudniły wśród ścian; zapukał do drzwi, a następnie otworzył je. Ogromny stół z blatem z ciemnego dębu naśladował okrągły kształt pokoju. Szeroka belka, schowana w łuku ściany, stanowiła obramowanie wypełnionego drewnem i nie rozpalonego kominka. Niewielki portret, wiszący tuż nad kominkiem, przedstawiał podobiznę dziwnie znajomej osoby. Podłoga pokryta była ciemnobrązowym dywanem, o długim, sprężystym włosie.

27
{"b":"108253","o":1}