Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ CZWARTY

Policjanci zaczęli się zastanawiać, dlaczego obaj jednocześnie odczuwają takie napięcie. Nocna zmiana powinna być przecież łatwą robotą – nudną, ale łatwą. Tej nocy mieli przede wszystkim patrolować tę ulicę i zgłaszać wszystko, co wydawało się podejrzane – po prostu od czasu do czasu przejechać policyjnym wozem tam i z powrotem, tak aby mieszkańcy zauważyli ich obecność. Minęły dwie godziny, dwie godziny nudy. A mimo to napięcie rosło z każdą minutą.

– Pieprzona zabawa – powiedział w końcu tęższy policjant.

Kolega popatrzył na niego.

– Niby co? – spytał. – Sterczeć tu całą noc, po to tylko, żeby ci cholerni ludzie byli zadowoleni!

– Na mój rozum, to oni się trochę boją, Les.

– Boją? Morderstwo, zabójstwo, pożar tego cholernego domu – wszystko w ciągu jednej nocy! Upłynie ze sto lat, zanim znowu coś się tu wydarzy, stary. Przez jedną noc mieli już wszystko, co jeszcze może się stać?

– Myślę, że niepotrzebnie masz do nich pretensję. To przecież nie Coronation Street, nie?

Les z odrazą spojrzał przez okno samochodu.

– Masz rację, cholera, to nie Coronation Street.

– Zaraz znowu pojedziemy tą ulicą. Ale przedtem zakurzymy.

Zapalili papierosy, osłaniając dłońmi płomyk zapałki.

Les opuścił nieco szybę, by wyrzucić zapałkę, i pozostawił szparkę, przez którą mógł uciekać dym.

– No dobrze, Bob. Więc z czego to się bierze? Zaciągnął się głęboko dymem.

– Tak bywa. Normalna ulica, normalni ludzie, przynajmniej na zewnątrz. Czasami coś się dzieje. Czasami coś pieprznie.

– Taak, cholera, pieprznęło w zeszłym roku, pamiętasz? Trzydzieści siedem osób rozwaliło się nawzajem. Nie, stary, musi być coś nie w porządku z tą ulicą.

Bob uśmiechnął się w ciemności.

– Co, też wierzysz w duchy? Daj spokój, Les.

– Możesz się śmiać – powiedział z oburzeniem Les – ale coś tu się jednak nie zgadza. Widziałeś tego wariata, który rozwalił tamtych dwóch szczeniaków i ich starego? On jest całkiem stuknięty. Obejrzałem go sobie w celi. Siedział jak jakiś pieprzony zombi. Nic nie robił, dopóki mu ktoś nie kazał. Wiesz, to jest stary pedał.

– Coś ty?

– No, jest notowany. Robił to wiele razy.

– Jak wobec tego skombinował broń? Nie ma mowy, żeby dostał pozwolenie, skąd więc ją wytrzasnął?

– To nie była jego strzelba, nie? Należała do tego starego, ojca tych cholernych dzieciaków. Na tym polega cały wic. Ten pomyleniec – Burton – włamał się do domu i znalazł broń. Pewnie wiedział, że ją tam mają. Znalazł mnóstwo nabojów i nawet przeładował magazynek, żeby rozwalić starego, kiedy już załatwił chłopaków. Potem, jak powiedział sierżant, sam chciał się zastrzelić. Ale ta pieprzona lufa była za długa. Nie mógłby nawet zrobić sobie nią przedziałka. Cholernie śmieszne: usiłował rozwalić sobie głowę, a nie mógł nawet dosięgnąć do czoła.

– Tak, cholernie zabawne.

Bob czasami zastanawiał się, czy jego kolega nie czułby się lepiej jako przestępca.

Przez chwilę milczeli, znów zaczęło narastać uczucie niepokoju.

– Dobra – powiedział nagle Bob, nachylając się, żeby włączyć silnik – przejedziemy się.

– Poczekaj chwilę.

Les podniósł rękę i uważnie spojrzał przez szybę samochodu.

– Co się dzieje? – Bob starał się zobaczyć to, na co patrzył jego kolega.

– Tam – wskazał tęższy policjant i Bob zmarszczył brwi z irytacji.

– Gdzie? Les… pokazujesz na tę całą cholerną ulicę.

– Nie, nic nie ma. Myślałem, że coś rusza się na chodniku, ale to tylko latarnie tak migocą.

– Chyba tak… nikogo nie widzę, o tej porze wszyscy powinni być już w łóżkach. Chodź, dla pewności przyjrzymy się temu bliżej.

Samochód policyjny wolno odjechał od krawężnika i cicho sunął ulicą. Bob mignął światłami.

– Niech wszyscy wiedzą, że tu jesteśmy – powiedział. – Będą lepiej spali.

Trzy razy przejechali ulicą tam i z powrotem, zanim Les znowu coś zauważył.

– Tam, Bob. Tam się coś rusza – wskazał ręką. Bob zahamował łagodnie.

– Ale to dom, w którym wczoraj w nocy się paliło – powiedział.

– Co z tego? Czy nie mógł tam ktoś wejść? Idę sprawdzić.

Tęgi policjant gramolił się z samochodu, podczas gdy jego kolega nadawał krótką wiadomość na posterunek. Sięgnął jeszcze do środka i szybkim ruchem wyjął latarkę ze skrytki.

– Cholernie tam ciemno – mruknął.

Furtka była otwarta, ale Les kopnął ją; czasami lubił w ten sposób ostrzec kogoś, kto mógł czaić się w mroku, i dać mu szansę ucieczki – spotkania z przestępcami nie należały do największych przyjemności w jego życiu. Zatrzymał się na chwilę, czekając aż Bob go dogoni, i skierował na dom silny snop światła. Mimo że front domu, oprócz wypalonych, ziejących pustką okien, nie był zniszczony, budynek sprawiał wrażenie nie nadającej się do zamieszkania ruiny. Wiedział, że najbardziej ucierpiał tył, gdyż pożar zaczął się w kuchni. Skierował światło latarki na drzwi sąsiedniego domu. Pomyślał, że jego mieszkańcy mieli cholerne szczęście. Mogli także pójść z dymem.

– Widzisz coś, Les? – wzdrygnął się na dźwięk głosu Boba, który cicho zaszedł go z tyłu.

– Nie skradaj się tak – wyszeptał. – Cholernie mnie przestraszyłeś.

Bob wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Przepraszam – powiedział zadowolony z siebie.

– Wydawało mi się, że widziałem, jak ktoś wchodził przez okno, kiedy byliśmy jeszcze w samochodzie. Ale to mógł być tylko cień, rzucony przez reflektory.

– Zobaczmy, jak już tu jesteśmy. Wciąż cholernie tu śmierdzi, co nie? Czy obok nadal ktoś mieszka?

Bob ruszył w kierunku domu i Les musiał się pospieszyć, aby dotrzymać mu kroku.

– Myślę, że tak. Ich dom nie został zniszczony. Bob zboczył ze ścieżki i przez niewielki ogródek podszedł do wybitego okna na dole.

– Daj tu latarkę, Les. Poświeć do środka. Les zrobił to i obaj spojrzeli przez roztrzaskane okno na zniszczony pokój.

– Ale bajzel – zauważył Les.

Bob nie zawracał sobie głowy odpowiedzią.

– Chodź, lepiej zajrzymy do środka. Wrócili do otwartych drzwi wejściowych i tęższy policjant poświecił latarką wzdłuż holu.

– Idź pierwszy, Les.

– Może być niebezpiecznie. Prawdopodobnie belki podłogi są przepalone.

– Nie, tylko dywany zostały zniszczone. Strażacy zdążyli przyjechać, zanim pożar objął tę część domu. Chodź, wejdziemy.

Les wszedł do domu, delikatnie stawiając stopy, jakby obawiał się, że w każdej chwili podłoga może się pod nim załamać. Był już w połowie korytarza, gdy wydarzyło się coś dziwnego.

Szeroki, rozproszony snop światła latarki zaczął słabnąć, jak gdyby wpadł w gęstą chmurę dymu. Tylko że nie było ani kłębiących się obłoków, ani odbitego szarego światła. Wyglądało to tak, jakby światło napotkało na swej drodze coś masywnego, coś, co pochłaniało cały jego blask. Coś mrocznego.

Bob gwałtownie zamrugał oczami. To musiał być wytwór jego wyobraźni. Coś się do nich zbliżało, ale nie miało ani kształtu, ani ciała. Wydawało się, że wokół nich zamykają się mury. Nie, to musiały być baterie – wyczerpały się i światło stawało się coraz słabsze. Ale w dalszym ciągu z latarki padał długi, jasny promień, który jednak zanikał gdzieś w dali.

Les cofał się, zmuszając także Boba do odwrotu. Prawie jednocześnie zawrócili wąskim korytarzem w kierunku otwartych drzwi wejściowych; gdy szli, światło latarki słabło coraz bardziej, aż w końcu jego zasięg nie przekraczał dwunastu stóp. Nie wiedząc czemu, bali się spojrzeć w stronę nadciągającej ciemności, jakby obawiali się, że jeśli to zrobią, staną się bezbronni.

Gdy dotarli do drzwi, latarka znowu zaczęła mocno świecić, rozjaśniając mrok. Poczuli się tak, jakby niebezpieczeństwo minęło i nagle opuścił ich strach.

– Co to było? – spytał Bob. Głos mu drżał, a nogi się trzęsły.

– Nie wiem. – Les opierał się o framugę drzwi, obiema rękami trzymając latarkę, aby skontrolować drżący snop światła. – Nie mogłem nic zrobić. To było tak, jakby cholernie wielka, czarna ściana napierała na nas. Coś ci powiem – nie zamierzam tam wracać. Wezwijmy posiłki.

8
{"b":"108253","o":1}