Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Spojrzał w ciemność, w kierunku miejsca, w którym zniknęli Vince i Wes. Słabe światło pobliskiej latarni tylko nieznacznie rozpraszało ciemność. Już miał ich zawołać, wyobrażając sobie, jak obaj chichoczą i zabawiają się w mroku, gdy znów usłyszał jakieś kroki. Nasłuchiwał, chcąc się upewnić, że należą do jednej osoby. Tak, nie miał co do tego wątpliwości. Po kilku sekundach ukazał się mężczyzna.

Był szczupły, mniej więcej wzrostu Eda. Ciężki, związany paskiem płaszcz wisiał na nim, podkreślając raczej niż tuszując jego wąskie ramiona. Na pewno pedał, powiedział do siebie Ed, nie mając pewności, czy właściwie jest zadowolony z takiego fartu. Wiedział, że takich mężczyzn łatwo było obrobić, nie byli niebezpieczni, ale z jakiegoś powodu w środku zawsze się bał. Może dlatego zawsze był wobec nich bardziej brutalny niż jego koledzy. Miał jeszcze świeżo w pamięci, jak kiedyś postanowił obrobić jednego z tych facetów na własną rękę, lecz zamiast zaatakować wybraną ofiarę i uwolnić ją od portfela, sam dał się posunąć, a potem, łkając, uciekł, zanim mu zapłacono. Wstyd wciąż palił mu twarz i nawet zarumienił się w ciemnościach. Gdyby Vince i Wes dowiedzieli się o tym…

Ed porzucił dalsze rozważania na ten temat i wyszedł na ścieżkę prowadzącą przez błonia.

– Masz ogień, John?

Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie i rozejrzał nerwowo dookoła. Chłopak wyglądał porządnie, ale czy naprawdę jest sam? Czy powinien odejść, czy… spróbować?

Wyjął swoje papierosy.

– Może chcesz zapalić mojego? – spytał. – Są z filtrem.

– Jasne. Dzięki.

Ed włożył zmiętego papierosa z powrotem do kieszeni i sięgnął do podsuniętej paczki, mając nadzieję, że mężczyzna nie zauważy, iż trochę drży mu ręka.

– Jeśli chcesz, możesz wziąć całą paczkę – zaproponował nieznajomy z poważnym wyrazem twarzy. Mój Boże, o takiego nam chodziło, pomyślał Ed.

– Och, to wspaniale. Stokrotne dzięki.

Wsunął paczkę do innej kieszeni.

Mężczyzna przyglądał się twarzy chłopca w świetle płomyka zapalniczki. Stała się niewyraźna, gdy cofnął rękę, aby przypalić sobie papierosa. Po chwili zgasił mały ognik.

– Ale zimny wieczór, prawda? – zaczai ostrożnie.

Chłopak był atrakcyjny w dość ordynarny sposób. Czy jest tak naturalny, czy jest męską prostytutką? W obu przypadkach będzie chciał pieniędzy.

– Aha, zimno trochę. Mały spacerek?

– Tak, przyjemniej jest, kiedy nie ma ludzi. Nienawidzę tłumu. Mam uczucie, że dopiero w nocy mogę odetchnąć.

– To będzie pana kosztowało piątkę. Mężczyzna był trochę zdziwiony nagłą bezpośredniością chłopaka. A więc był prostytutką.

– Pójdziemy do mnie? – spytał, podniecenie wywołane pojawieniem się chłopca zaczęło gwałtownie rosnąć. Ed potrząsnął głową.

– Nie, nie, musimy to zrobić tutaj.

– Zapłacę ci więcej.

– Nie, nie mam czasu. Muszę zaraz wracać do domu. Chłopak wydawał się trochę zaniepokojony i mężczyzna postanowił nie przeciągać struny.

– Dobrze, poszukajmy miłego zakątka.

– Tam będzie dobrze.

Chłopiec wskazał na kępę drzew i krzaków, i tym razem z kolei mężczyzna poczuł się zaniepokojony. Tam było tak ciemno, chłopiec mógł mieć przyjaciół, którzy tylko na to czekają.

– Chodźmy za barak – zaproponował szybko.

– Nie, nie, myślę, że…

Ale mężczyzna już obejmował Eda niespodziewanie mocnym uściskiem. Chłopiec pozwolił się prowadzić w kierunku drewnianego baraku, mając nadzieję, że przyjaciele ich obserwują. To byłoby podobne do tych dwóch skurwysynów, żeby czekali aż do ostatniej chwili.

Brnęli przez błoto z boku baraku, mężczyzna odgarniał krzaki, które mogły podrapać im twarze. Skręcili za róg, Ed został przyciśnięty do tylnej ściany baraku. Twarz stojącego przed nim mężczyzny zbliżała się do niego, wydawała mu się coraz większa, tylko cale dzieliły go od niej i Ed poczuł narastające obrzydzenie. Niecierpliwe palce pociągnęły za suwak jego dżinsów.

– Nie! – krzyknął, odwracając w bok głowę.

– Chodź. Nie bądź taki skromny. Bardzo tego chcesz, tak samo jak ja.

– Odpierdol się! – wrzasnął Ed i odepchnął mężczyznę, uderzając go w piersi. Twarz znów paliły mu rumieńce, łzy wściekłości zamgliły oczy.

Mężczyznę ogarnął strach. Zatoczył się do tyłu i patrzył na młodzieńca. Zaczął coś mówić, ale chłopak rzucił się na niego, okładając go wściekle pięściami.

– Przestań! Przestań! – krzyczał mężczyzna, przewracając się do tyłu. Ed zaczął go kopać.

– Ty pieprzony pedale!

Mężczyzna próbował się podnieść, jęcząc teraz ze strachu. Musi uciekać, ten chłopak ma zamiar go skrzywdzić. I policja może usłyszeć odgłosy bójki.

– Zostaw mnie w spokoju! Weź moje pieniądze! – Mężczyźnie udało się sięgnąć do kieszeni. Rzucił w napastnika portfelem. – Weź go! Weź go, ty gówniarzu! Tylko zostaw mnie w spokoju!

Ed nie zwrócił uwagi na portfel i wciąż walił pięściami i kopał skuloną u swych nóg postać, dopóki nie osłabły mu ręce i nogi, a gniew nie ustąpił. Cofnął się, trafiając na ścianę baraku i stał tam, opierając się o nią; pierś mu falowała, nogi miał jak z waty. Słyszał, jak krzyczy pobity mężczyzna, ale z jakiegoś powodu nie mógł go już dojrzeć tam na ziemi. Ciemność nocy stała się jakby jeszcze bardziej nieprzenikniona.

– Vin! Wes! – zawołał, kiedy złapał już oddech. – Gdzie, kurwa, jesteście?

– Tutaj, Ed.

Młodzieniec podskoczył słysząc ich głosy tuż nad uchem. Zdawało mu się, że dochodzą z jego mózgu. Ledwo widział ich ciemne sylwetki, gdy wynurzyli się zza rogu baraku.

– Gdzieście byli, do cholery? Sam musiałem go załatwić. Bierzemy jego forsę i spływamy.

– Coś ty, Ed. – To był głos Vince’a. – Najpierw zabawimy się trochę.

Usłyszał, jak Wesley chichocze.

To głupota, pomyślał Ed. Lepiej się wynieść stąd… jednak byłoby przyjemnie zrobić coś temu pedałowi… coś wstrętnego… był bezradny… nikogo nie ma w pobliżu… coś, co by mu sprawiło ból… coś…

Teraz słyszał w głowie inne głosy, nie tylko swój własny. Coś skradało się długimi korytarzami jego mózgu, zimne palce dotykały i badały go, palce, które mówiły do niego i śmiały się z nim. A on prowadził je, wskazywał im drogę.

Chłód stał się wszechogarniający, gdy nagle zamknął go w swoim lodowatym uścisku, sprawiając mu tym radość; szok zmienił się w przyjemność podobną do działania zastrzyku znieczulającego. Już nie był sam. Razem z nim były głosy, które mówiły mu, co ma robić.

Vince i Wes już zaczęli, i wilgotna ziemia, którą wpychali w usta walczącego mężczyzny, tłumiła wszystkie krzyki.

Stacja benzynowa – oaza światła w panujących dookoła ciemnościach – znajdowała się na skraju błoni. Żółty ford escort wtoczył się na podjazd i miękko zahamował przed dystrybutorem. Kierowca zgasił silnik, usiadł wygodnie, by poczekać, aż obsługujący stację wyjdzie ze swojego biura. Pasażerowie samochodu nie wiedzieli, że człowiek pracujący na tej zmianie, w istocie kierownik stacji, przed dwudziestoma minutami skoczył na tył budynku zamknąć toalety, gdyż nie chciał, by o tak późnej porze wałęsali się tam jacyś klienci. Z żalem musiał wcześniej zwolnić pracownika, który zwykle obsługuje stację; widać było, że rozbiera go grypa i kierownik nie chciał ryzykować, że sam się zarazi. Osiągał tak niewielkie zyski, że nie mógł sobie pozwolić na chorobę i pozostawienie stacji w rękach personelu. Przy ich machlojkach zbankrutowałby w ciągu tygodnia. Zazwyczaj nikt w nocy nie zostawał sam na stacji, gdyż stawała się wtedy łatwym obiektem napaści, ale dziś nie miał wyboru. Pilnował, żeby drzwi biura, wychodzące na podjazd, były stale zamknięte i dokładnie przyglądał się każdemu klientowi, który przyjechał po benzynę, zanim je otworzył. Jeśli jego wygląd mu się nie podobał, przekręcał tabliczkę z OTWARTE na ZAMKNIĘTE, nie zwracając uwagi na rzucane pod jego adresem przekleństwa. Było już dobrze po dwunastej, gdy przypomniał sobie, że toalety są ciągle otwarte.

– Na pewno jest czynna, George? – spytała gniewnie kobieta, siedząca obok kierowcy. – Wydaje mi się, że nikogo tu nie ma.

50
{"b":"108253","o":1}