– Ten nie żyje – doszedł go daleki głos. Bishopa walono po plecach, aż zwymiotował resztę wypełniającej go wody. Postawiono go na nogi.
– Oprzyj się o mnie, ale spróbuj stanąć, chłopie. Wyciągniemy cię stąd!
Bishop starał się zobaczyć, kto mu pomaga, ale łazienka kręciła się w zawrotnym tempie. Chciało mu się wymiotować.
– Odsuńcie się!
Huknęło jak z armaty i zobaczył kawałki drewna, odpadające z framugi otwartych drzwi. Białe postacie popędziły z powrotem w mrok.
– Chodź. Bishop, musisz mi pomóc. Nic darń rady cię nieść.
Głos stał się bliższy, słowa bardziej wyraźne. Mężczyzna usunął ramie pod pachę Bishopa i podtrzymywał go. Bishop próbował się odsunąć, sądząc, ze mężczyzna był jednym z obłąkanych, ale uścisk się wzmocnił.
– Przestań, stary, jesteśmy po twojej stronic. Spróbuj iść, dobra? Ruszaj nogami.
Chwiejnym krokiem posuwali się do przodu i Bishop czuł, że szybko wracają mu siły.
– Równy facet – rozległ się czyjś głos. – W porządku, Mikę, myślę, że dojdzie do siebie. Trzymaj z tyłu ten cholerny tłum.
Chwiejnym krokiem weszli w ciemny korytarz i rozpoczęli pełen przeszkód marsz w kierunku schodów. Coś poruszyło się przed nimi w ciemności i mężczyzna idący przed Bishopem, i ten, który mu pomagał, strzelili w powietrze. Przez ułamek sekundy hol oświetlony był błyskiem wystrzału i Bishop zobaczył kulące się tam postacie szaleńców, przerażonych, ale gotowych rzucić się na nich.
Bishop i dwaj mężczyźni dotarli do zakrętu schodów, kiedy tłum zdecydował się zaatakować ich.
Wypadli z ciemności, jak duchy zwiastujące śmierć żałosnym zawodzeniem, zalali schody nieprzerwanym strumieniem ciał.
Bishop, nie podtrzymywany, przewrócił się w rogu i zobaczył, że obaj mężczyźni podnieśli rewolwery i strzelają do tłumu.
Okrzyki bólu i strachu dzwoniły po korytarzach wielkiego domu. Usłyszał odgłos padających ciał, ci z tyłu przewracali się o rannych, leżących z przodu. Coś gwałtownie spadło na jego wyciągniętą nogę i zaczęło ją wykręcać. Bishop kopniakiem odrzucił ciało.
Czyjaś ręka szarpnęła go za ramię i Bishop podciągnął się do góry, gotów do walki.
– Chodź, Bishop, idziemy dalej.
Z ulgą stwierdził, że była to ręka mężczyzny, który mu pomagał.
– Kim, do diabła, jesteście? – zdołał z siebie wykrztusić, gdy zeszli z następnej kondygnacji schodów. Na dole było jaśniej, ale mężczyzna, który ich prowadził, przycisnął kontakt. Światło zalało hol i schody.
– Teraz to nie ma znaczenia – odpowiedział mężczyzna, który go prowadził. – Najpierw się stąd wydostańmy. Nagłe uderzenie o schody za plecami zmusiło ich do odwrócenia się. Nad nimi stał pielęgniarz, który wcześniej próbował zaatakować Bishopa żelaznym prętem. Wciąż trzymał go w ręce.
Rozległ się strzał i tuż nad kolanem jego biały uniform zamienił się w czerwony strzęp. Noga mu się zgięła i upadł do tyłu, na schody, pręt z hałasem potoczył się na dół. Chwycił się za nogę, dygocząc z bólu. Za nim, wokół kręconych schodów, skradali się inni, ich oczy były szeroko rozwarte, pełne strachu.
Bishop i dwaj mężczyźni cofnęli się do następnej kondygnacji schodów, które miały ich zaprowadzić na parter. Jego ubranie było ciężkie od wody, ale noradrenalina znów zaczęła w nim krążyć, dając mu siłę, której potrzebował.
Na dole czekały dwie kobiety. Niższa wylewała na szerokie schody jakiś płyn z puszki. Cofnęła się, stawiając puszkę obok swoich nóg, i uśmiechnęła się do koleżanki. Wyższa kobieta zapaliła zapałkę i rzuciła ją na schody.
Benzyna zapłonęła oślepiającym błyskiem i trzej mężczyźni na górze osłonili rękami twarze przed bijącym żarem. Płomienie pożądliwie wspinały się po drewnianych schodach w ich kierunku, a ponad nimi mogli zobaczyć dwie wycofujące się kobiety, które uśmiechały się szeroko z zachwytem.
– Nie możemy zejść na dół – krzyknął jeden z mężczyzn. – Musimy się wydostać inną drogą. Na pewno jest tu jakieś zapasowe wyjście.
Bishopowi wciąż kręciło się w głowie, ale w chaosie usłyszał, jak jeden z mężczyzn mówił:
– Dasz radę, Bishop? Spróbujemy dostać się do tylnego wyjścia.
Skinął głową i wszyscy trzej, jak jeden mąż, odwrócili się, gotowi biec na tył budynku. Łańcuch biało odzianych ludzi zastąpił im drogę.
Pacjenci posuwali się do przodu, ich białe koszule czerwieniały w blasku wznoszących się płomieni, i Bishop zauważył, że wśród nich była Lynn.
– Lynn! To ja, Chris! – krzyknął, wyprzedzając dwóch mężczyzn, by poprosić ją błagalnym głosem: – Chodź z nami, Lynn, zanim wszystko się spali.
Przez chwilę wydawało mu się, że w oczach Lynn zobaczył iskierkę zrozumienia, tak jakby go poznała, ale nawet jeśli uświadomiła sobie kim on jest, to pamięć odnowiła tylko jej nienawiść. Oderwała się od tłumu i podbiegła do niego, machając rękami z rozczapierzonymi palcami, przypominającymi szpony. Był tak osłabiony, że nie mógł jej zatrzymać; upadł i Lynn przewróciła się o niego. Jej ręce czepiały się kurczowo schodów, gdy zaczęła ześlizgiwać się w dół, w kierunku płomieni; Bishop rozpaczliwie próbował złapać ją za kostkę. Dotknął jej pięty, ale noga zniknęła, zanim zdążył ją chwycić. Krzyk przebił się przez wszystkie inne dźwięki, gdy ześlizgnęła się w ogień, a jej włosy i nocna koszula stanęły w płomieniach. Miotające się ciało zniknęło w piekle i krzyk urwał się nagle. Coś wyleciało z płomieni i spadło do holu, sczerniały, zwęglony kształt, który w niczym nie przypominał ludzkiego ciała. Szybko pokrył go rozprzestrzeniający się ogień.
– Nie! nie! – krzyk Bishopa przeszedł w cichy jęk.
Został odciągnięty przez dwóch mężczyzn od szalejącego żaru; jego ciało stało się teraz zupełnie bezwładne, a zmysły sparaliżował szok.
Pacjenci cofnęli się; pełna grozy śmierć towarzyszki wprawiła w przerażenie ich chore umysły. Mężczyźni eskortujący Bishopa zrozumieli, że skrajny obłęd, który doprowadził tych szaleńców do tego, co robili, został pokonany przez ich wrodzony strach przed ogniem. Pacjenci zaczęli skamleć, gdy żar nasilił się i dym wypełnił korytarz.
– Chodźmy, póki jeszcze możemy, Mikę – powiedział jeden z mężczyzn, podtrzymujących Bishopa, na tyle głośno, by mogli go usłyszeć.
– Masz rację – zgodził się kolega, czując, że żar zaczyna parzyć mu plecy.
Z Bishopem w środku, mierząc z webleyów kaliber 38 w stłoczone na korytarzu postacie, ostrożnie posuwali się naprzód.
– Tędy, Ted – powiedział mężczyzna, nazwany Mike’em, wskazując na prawo lufą rewolweru. – Na końcu korytarza jest okno. O, cholera!
Światła w korytarzu nagle zgasły.
Czy ogień przepalił kable, czy ktoś przekręcił główny wyłącznik? Obaj mężczyźni pomyśleli o dwóch kobietach, które spowodowały pożar.
– Chodźmy – powiedział ponuro Mike.
Korytarz skąpany był w czerwonej, falującej poświacie, czarne cienie rosły i tańczyły na ścianach. Skowyczący pacjenci z furią patrzyli na mężczyzn, którzy wycofywali się z holu, ostrożnie przechodząc przez leżące tam ciała. Postacie w białych koszulach przysuwały się chyłkiem do przodu.
Mężczyzna nerwowo zerkał w koło. Jedynym dźwiękiem, jaki mogli tam usłyszeć, był trzask i huk rozprzestrzeniającego się pożaru – Znowu mają zamiar nas zaatakować – powiedział.
Postacie zapełniały korytarz, okrążając ich, obserwując w milczeniu, czekając, by rzucić się nit nich.
Ale napięcie rosło, ogromna bańka histerii, która powiększa się do niebotycznych rozmiarów, mogła za chwilę pęknąć i wycofujący się mężczyźni wiedzieli, że kiedy pęknie, zostaną z łatwością zmiażdżeni. Kiedy dalej wycofywali się w ciemność, dochodząc do końca korytarzu, każdy z trzech mężczyzn czuł coś dawnego, delikatnie naciskającego na mozg, coś, co zdawało się szukać dojścia do ich umysłów.
Kolejny atak rozpoczęła stara kobieta, która stała pośrodku holu, obok palących się schodów. Jej kruche nogi były szeroko rozstawione, miała zaciśnięte pięści i sztywno wyciągnięte na bok, ręce; płomienie lizały sufit nad nią. Krzyk zaczął się gdzieś w dole jej brzucha i narastał w piersi, protegował w gardle, aż rozległ się przeraźliwym wrzaskiem. Inni przyłączyli się do jej przeciągłego krzyku i kiedy ten wybuchnął, ruszył pędem w kierunku mężczyzn.