Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Eric siedział jeszcze przez jakieś dziesięć minut z twarzą wciśniętą między zasłony, tak by nie było go widać w świetle ulicznej latarni. Z doświadczenia wiedział, że była to stracona noc: nic więcej już nie zobaczy. Wpadnie tu jeszcze raz, może dwa, aby upewnić się, czy dziewczyna nie odsłoniła okna, ale był pewny, że wieczorne przedstawienie skończyło się. Skrył się głębiej w ciemnościach pokoju, gdy nagle pojawiła się w oknie. Serce mu waliło jak młotem, lecz zorientował się, że dziewczyna obserwuje tylko dwóch policjantów na ulicy. Na pewno to przez nich zasłoniła okno. Wścibskie skurwysyny! Niechętnie odwrócił wzrok i przygnębiony wyszedł chyłkiem z pokoju. Czasami marzył o tym, by stać się niewidzialnym lub posiąść umiejętność przenikania przez mury – wtedy mógłby być z nią, w jej pokoju.

Gdy otworzył drzwi, żona odwróciła głowę od telewizora i przestała na chwilę robić na drutach.

– Nie bawisz się pociągami, kochanie? – spytała.

– Nie – odpowiedział żałośnie. – Nie interesują mnie dzisiaj, najdroższa.

Na zewnątrz, ulicą, przechadzało się dwóch policjantów.

– Cholernie zimny dziś wieczór, Del – powiedział jeden z nich, chuchając w ręce.

– Nie rozumiem, dlaczego nie podesłali tu dodatkowego wozu patrolowego.

– Nie mogą dawać samochodu na tę samą ulicę każdej nocy. I tak nie jesteśmy w stanie chronić całej okolicy. – Za to mamy mnóstwo hełmów.

– Co?

– Jest za mało samochodów do patrolowania ulic, ale za dużo hełmów. W tym roku dostałem trzy nowe. Stare wyszczerbiły się podczas meczów.

– Jak to?

– Mecze są zawsze, kiedy mam służbę. Już czas, żeby przetrzymali tych cholernych gówniarzy przez parę tygodni, zamiast zwalniać ich za śmieszną grzywnę.

– No tak. Kiedyś lubiłem służbę podczas meczów piłki nożnej. Więc masz trzy hełmy?

– I nowe radio. Jeden z tych gówniarzy uciekł z tym, które miałem. Tłum kibiców rozstąpił się przed nim jak Morze Czerwone, i zamknął przede mną, gdy go goniłem.

Szli przez chwilę w milczeniu, odgłos ich zgodnych kroków dodawał im otuchy na tej wyludnionej ulicy.

– Tak, jest ich mnóstwo – zauważył Del.

– Czego, hełmów?

– Taak, zgłasza się tylko za mało rekrutów. Jest mnóstwo hełmów. Wystarczyłoby dla wszystkich. Także radioodbiorników.

– Za mało wozów patrolujących.

– Tak. Za mało. Lepsze niż gwizdki.

– Co?

– Radia.

– O, tak. Gwizdki wyszły z użycia, zanim nastałem.

– Ale nadal są przydatne. Nigdy nie wiesz, kiedy radio wysiądzie.

Znów szli w milczeniu.

– Za dużo, wiesz?

– Czego, hełmów?

– Nie, idioto. Pieprzonych kibiców. Ich jest za dużo, a nas za mało. Nie możemy już ich upilnować. Kiedyś na meczu było paru rozrabiaków. Teraz większość kibiców to chuligani. Za dużo ich, żeby dać sobie z nimi radę.

– Taak, mnóstwo pomyleńców.

– Większość idzie za przywódcą. Ponosi ich nastrój stadionu.

– Wiem, co chciałbym z nimi zrobić. Del zaprotestował.

– Nie wolno ci, synu. Oni są tylko ofiarami warunków, w jakich rośli.

– Warunków? Nie widziałem, żeby któryś z nich był słaby czy anemiczny. Za to cholernie przydałyby się im dobre cięgi.

– Zaraz, zaraz, to nie jest rozwiązanie. Nie powinniśmy przysparzać kłopotów naszym miłym kolegom z wydziału opieki społecznej.

Szyderczy uśmiech młodszego policjanta przesłoniły ciemności, jako że wyszli właśnie z jasnego kręgu światła. Spojrzał w lewo, wpatrując się w duży dom jednorodzinny, który wyłonił się z mroku.

– To miejsce przyprawia mnie o gęsią skórkę – zauważył.

– Eee, ja się tam nie przejmuję.

– Jeszcze jedna banda wariatów. Del przytaknął.

– Wygląda na to, że faktycznie jest tu ich trochę. Młodszy policjant popatrzył w dół ulicy.

– Ciekaw jestem, czyja dziś kolej? Del uśmiechnął się.

– Nie, należy im się trochę spokoju. Mieli już swoją działkę kłopotów. Nie sądzę, żeby jakiś morderca pozostał jeszcze w którymś z tych domów.

– Miejmy nadzieję, że się nie mylisz – powiedział młodszy, gdy szli dalej bacznie obserwując ulicę; minęli Beechwood i odgłos ich kroków stopniowo cichł.

Julie nalała do filiżanki trochę mleka, następnie wypiła łyczek, aby spróbować, czy nie jest za gorące. Nie zmartwiłaby się, gdyby ten staruch poparzył sobie gardło, ale wtedy jęczałby przez całą noc. Nie była pewna, czy by to wytrzymała.

Była już z nim sześć lat: sześć lat wysługiwania się, niańczenia, przymilania, sprzątania brudów, no i… tamtego. Jak długo jeszcze pociągnie? Kiedy po raz pierwszy przysłano ją tutaj z prywatnej agencji pielęgniarek, sądziła, że stary przeżyje dwa, najwyżej trzy lata. Ale wystrychnął ją na dudka. Sześć lat! Ciągle kusiło ją, by wsypać coś do zupy albo do mleka, ale wiedziała, że musi być ostrożna. Okoliczności byłyby zbyt podejrzane. Jego testament natychmiast skierowałby podejrzenia na nią. Nie było nikogo, komu mógłby zostawić pieniądze. Wiedziała, że nie był bogaty, ale przecież bez widocznego źródła dochodu płacił jej przez tyle lat pensję, no i miał ten dom, w którym mieszkali. O Chryste, gdyby w końcu umarł, zmieniłaby dom we wspaniałą posiadłość. Może w pensjonat dla kilku starszych osób. Był z pewnością wystarczająco duży. Przy Willow Road było parę innych, podobnych posiadłości – starych, wiktoriańskich domów, które pamiętały lepsze czasy, ale stopniowo upodobniały się do otaczającej je szarzyzny. Ale pomimo to mógł tu być wspaniały dom starców. Jakaś piątka, szóstka staruszków, w miarę zdrowych, żeby nie było problemów. I parę osób do pomocy. Już nigdy więcej nie byłaby służącą. Zarządzałaby tylko zakładem. Ile pieniędzy ma ten staruch? Jej oczy błyszczały chciwie w słabym kuchennym świetle. Dość często wspominał, że oszczędza, aby „uwić dla niej gniazdko”. Starała się dowiedzieć – oczywiście podstępem – na ile oblicza koszt takiego „gniazdka”, ale ten głupiec szczerzył się tylko i dotykał pomarszczonym palcem nosa. Przebiegły, stary sukinsyn.

Postawiła kubek z mlekiem na tacy, na której była już buteleczka z lekarstwem, łyżeczka i zestaw pigułek. Boże, rozpadłby się, gdyby go tylko podniosła i potrząsnęła nim – a to nie byłoby trudne dla osoby o jej posturze, tym bardziej że z niego została już tylko skóra i kości. Połowy tych pigułek w ogóle nie potrzebował, ale dawały mu poczucie, że ktoś się nim opiekuje. Były wystarczająco nieszkodliwe. Zatem jak długo jeszcze? Jak długo będzie żył ten uparty, stary głupiec? I jak długo ona wytrzyma przy nim? Cierpliwości, Julie, powiedziała do siebie. Opłaci się czekać. O Boże, zatańczy chyba na jego cholernym grobie. Może zima go wykończy. Ten nędzny stary kutwa nie wierzył w centralne ogrzewanie, a elektryczny kominek z pojedynczą spiralą, który trzymał w pokoju, ogrzewał tylko ‘fragment dywanu. Często wietrzyła sypialnię, gdy szła po zakupy, a w środku nocy, kiedy spał, zakradała się do pokoju, żeby otworzyć okno, pamiętając zawsze, aby je zamknąć wczesnym rankiem, zanim się obudzi. Jeśli nie dostanie zapalenia płuc przed końcem zimy, to już chyba nigdy nie umrze, będzie żył zawsze. Ale musiała uważać: czasami miała wrażenie, że nie był aż tak zgrzybiały, jak udawał.

Wzięła tacę z kuchni i zaczęła wchodzić na górę do sypialni. Niemal się potknęła na nie oświetlonych schodach, rozlewając mleko na tacę, i cicho przeklęła jego skąpstwo. Cały dom był ledwo oświetlony, ponieważ nie pozwalał używać mocniejszych żarówek. Nawet gdy jakaś się przepaliła, trudno było jej uzyskać zgodę na kupno nowej. Skrupulatnie sprawdzał wszystkie rachunki, które mu przedstawiała, jego ciało ożywiało się nagle, bezradność znikała w tajemniczy sposób; jakby podejrzewał, że ona go oszukuje i zawyża cotygodniowe wydatki. Przebiegły, stary skurwiel! Nie skąpił pieniędzy wyłącznie na lekarstwa, którymi go karmiła. Traktował je jak zastaw za swoje życie.

Gdy weszła do sypialni, Benjamin spojrzał na nią spod góry pościeli swymi starymi, kaprawymi oczami. Podciągnął koc pod brodę i uśmiechnął się do niej bezzębnymi dziąsłami.

15
{"b":"108253","o":1}