Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Spóźniłeś się – powiedziała i zaniepokoił go jej pełen napięcia głos.

– A tak, wypiłem jednego z Geoffem na stacji. Wszystko w porządku?

– Och, jestem trochę zdenerwowana. Pocałował ją w policzek.

– Nie masz się czym denerwować, głuptasie. Policjanci patrolują ulicę.

Wzięła od niego płaszcz i powiesiła w szafie pod schodami.

– Wszystko jest w porządku, gdy jesteś w domu. Boję się tylko, kiedy jestem sama. Ta ulica trochę mnie przeraża. Harry zaśmiał się.

– Stary Geoff jest całkowicie pochłonięty tą sprawą. Zastanawia się, kogo teraz zakatrupią.

– To wcale nie jest śmieszne, Harry. Innych sąsiadów nie znam zbyt dobrze, ale pani Rowlands zawsze była bardzo miła, kiedy z nią rozmawiałam.

Harry nogą przesunął teczkę, pozostawioną w holu, i wszedł do kuchni.

– O rany, żeby w ten sposób zabić! Poderżnąć gardło maszyną do strzyżenia żywopłotów. Ten facet musiał być stuknięty.

Jill włączyła elektryczny czajnik.

– Nie bardzo go lubiłam. Myślę, że jego żona także, żebyś posłuchał, jak o nim mówiła. Opowiadała, że nienawidził jej psa.

– Ja też nie przepadam za pudlami.

– Ale żeby to zrobić biednemu zwierzęciu…

– Zapomnij o tym, kochanie. Już po wszystkim.

– Tak samo mówiłeś w zeszłym tygodniu. Potrząsnął głową.

– Wiem, ale kto mógł przypuszczać, że jeszcze coś takiego może się wydarzyć. To wszystko trudno wytłumaczyć. W każdym razie, teraz jestem absolutnie przekonany, że to już koniec. Napijmy się lepiej herbaty, dobrze?

Odwróciła się, sięgając do szafki. Chciała w to wierzyć.

Pod numerem 27 starszy mężczyzna leżał w łóżku i drżącym głosem rozmawiał z pielęgniarką.

– Julie, są tam jeszcze?

Pielęgniarka zaciągnęła zasłony i odwróciła się, by spojrzeć na starca.

– Tak, Benjaminie. Właśnie przeszli.

– Przez wszystkie lata, odkąd tu mieszkam, nigdy nie były potrzebne patrole policyjne.

Podeszła do łóżka, obok którego stała nocna lampka, rzucająca na róg pokoju swój olbrzymi cień, tworzący głęboką, czarną próżnię.

– Czy napiłbyś się teraz mleka? – zapytała cicho. Uśmiechnął się do niej. W słabym świetle jego stara, pokryta zmarszczkami twarz przypominała pożółkły pergamin.

– Tak, może trochę. Julie, zostaniesz ze mną dzisiaj wieczorem, prawda?

Pochyliła się nad nim w wykrochmalonej sukni, którą nosiła zamiast fartucha, i przyciskając obfite piersi do oparcia łóżka, poprawiła pościel wokół jego ramion.

– Oczywiście, że zostanę, przecież obiecałam.

– Tak, obiecałaś.

Sięgnął po jej pulchną, lecz jędrną dłoń.

– Jesteś dla mnie dobra, Julie – powiedział. Poklepała go po ręce i wsunęła ją z powrotem pod koc, układając jego wątłe, starcze ciało.

– Zostaniesz ze mną, prawda? – spytał.

– Przecież powiedziałam, że zostanę – odpowiedziała cierpliwie.

Ułożył się wygodnie w łóżku, naciągając koc na ramiona.

– Myślę, że napiłbym się teraz trochę gorącego mleka – westchnął.

Pielęgniarka wyprostowała się, kropelki potu błyszczały na delikatnych włoskach nad jej górną wargą. Przeszła przez pokój i cicho zamknęła za sobą drzwi.

Pod numerem 33 Felicity Kimble patrzyła gniewnie na ojca.

– Dlaczego nie mogę wyjść, tato? To jest świństwo.

– Powiedziałem, że nie wolno ci wychodzić wieczorem – tłumaczył zmęczonym głosem Jack Kimble. – Nie chcę, żebyś wychodziła z domu, gdy dzieją się takie rzeczy.

– Ale ja mam już piętnaście lat, tato. Jestem wystarczająco dorosła, potrafię sama się sobą zaopiekować.

– Nikt nie jest na tyle dorosły, aby był bezpieczny w dzisiejszych czasach. Powtarzam: nigdzie nie pójdziesz.

– Mamo! – zawołała płaczliwym głosem.

– Felice, ojciec ma rację – powiedziała matka łagodniejszym niż mąż tonem. – Nie zdajesz sobie sprawy, jacy ludzie kręcą się teraz po okolicy.

– Ale co się może stać? Przed domem są gliny!

– Policja, Felice – poprawiła ją matka.

– Poza tym Jimmy odwiezie mnie do domu.

– Tak – powiedział ojciec składając gazetę. – I to jest jeszcze jeden powód, żebyś nie wychodziła z domu.

Felicity spojrzała na nich, zagryzając wargi. Bez słowa opuściła pokój, po drodze, niby to przypadkowo, kopiąc wieżę, którą z klocków Lego budował jej braciszek.

– Może powinniśmy pozwolić jej wyjść, Jack – spytała matka, pomagając płaczącemu synkowi pozbierać plastikowe cegiełki.

– Och, nie zaczynaj od nowa – powiedział Jack, kładąc gazetę na kolanach. – Gdy się tylko tu trochę uspokoi, będzie mogła wychodzić, kiedy tylko zechce. Oczywiście pod warunkiem, że wróci o przyzwoitej porze.

– Ale oni są teraz inni, Jack. Bardziej niezależni.

– Do cholery, za bardzo niezależni, jeśli chcesz znać moje zdanie.

Na górze, w swoim pokoju, Felicity zapaliła światło i rzuciła się na wąskie łóżko.

– Głupi, starzy kretyni – powiedziała głośno. Traktują ją, jakby miała dziesięć lat. A przecież chciała pójść tylko na parę godzin do klubu. Jimmy będzie na nią czekał. Miała już tego dosyć. W szkole traktują ją jak dziecko, w domu traktują ją jak dziecko. A była już kobietą. Spojrzała na swoje wypukłości, aby się upewnić. Zadowolona, przewróciła się na łóżku i walnęła w poduszkę zaciśniętą pięścią. Cholerna, głupia ulica, ludzie mordują się nawzajem przez cały czas. Pomyślała ze smutkiem o zastrzelonych tak niedawno dwóch braciach, którzy mieszkali w sąsiedztwie; młodszy z nich wyglądał całkiem sympatycznie, nawet jej się podobał. Nie znaczy to, że tata był dobrego zdania o którymś z nich. W każdym razie teraz obaj nie żyją, młodszy zmarł na skutek odniesionych ran zaledwie wczoraj, nieomal w tym samym czasie, co jego ojciec. Co za strata! Felicity wyskoczyła z łóżka i podeszła do przenośnego kasetowego magnetofonu. Przewinęła znajdującą się w nim taśmę i wcisnęła przycisk. Rozległa się cicha, powolna muzyka podkreślająca raczej niż wyolbrzymiająca rytm – taką lubiła najbardziej. Poruszała się w takt piosenki, pochłonięta jej słowami, zapominając na chwilę, jak bardzo była obrażona na rodziców. Tańcząc, nieświadomie zbliżyła się do okna; zatrzymała się, gdy ujrzała swe odbicie w ciemnej szybie. Przycisnęła do niej twarz i osłaniając dłońmi oczy, zrobiła ciemny tunel, przez który mogła patrzeć. Przechodzący pod domem dwaj policjanci zerknęli w górę i poszli dalej. Felicity obserwowała ich, dopóki nie zniknęli w mroku ulicy. Zamyślona zasunęła kotary.

Naprzeciwko, pod numerem 32, Eric Channing jęknął z rozczarowania. Okno domu po drugiej stronie ulicy było jedynie słabo oświetlonym prostokątem. Na ogół dziewczyna tylko częściowo zaciągała zasłony, prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy, że może być widziana z sypialni po przeciwnej stronie ulicy. W ciągu ostatniego roku Eric spędził wiele czasu na jej podglądaniu. Na dole jego żona myślała, że w małym pokoju obok sypialni bawi się zbudowaną przez siebie kolejką. Eric wiedział, że Veronica traktuje jego kolejki jak dziecinną rozrywkę trzydziestoośmioletniego mężczyzny, dzięki niej jednak – jak często powtarzała w towarzystwie – nie miał czasu na robienie innych głupstw. To często było bardzo ryzykowne, gdy z oczami przyklejonymi do szyby, z uszami przyszpilonymi do schodów nasłuchiwał kroków swojej żony. W każdej chwili gotów był wybiec cicho na podest i udawać, że właśnie wyszedł z łazienki, kiedy usłyszy, że otwierają się drzwi salonu. Zrobiłaby mu piekło, gdyby się dowiedziała. Często całymi godzinami przesiadywał w zimnej sypialni, wpatrując się badawczo w niewielki – dziesięć do osiemnastu cali, w zależności od tego, jak zaciągnięte były zasłony – pas światła po drugiej stronie ulicy, gdy tymczasem w pokoju obok miniaturowy pociąg furcząc jeździł w kółko; czuł podekscytowanie, gdy mignęła w oknie, serce mu zamierało z zachwytu, kiedy pojawiała się tam jej cała postać. W nagrodę pewnej nocy zobaczył ją tylko w staniczku i skąpych figach. A raz, tylko raz, otrzymał supernagrodę: dziewczyna zdjęła w oknie biustonosz! Czasami zastanawiał się, czy naprawdę nie wiedziała, jak wielkie pożądanie wywołuje jej młode ciało, czy też kokietowała go skrycie, czując, że kuli się w mroku, gdy paradowała przed nim.

14
{"b":"108253","o":1}