Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Idź do gabinetu – powtórzył Berrington, jakby Harvey nie usłyszał go za pierwszym razem.

Steve nacisnął pierwszą klamkę.

Wybrał złe drzwi. Prowadziły do łazienki.

Berrington rzucił mu poirytowane spojrzenie.

Steve zawahał się, a potem przypomniał sobie, że ma być wściekły.

– Mogę się chyba wpierw odlać? – warknął i nie czekając na odpowiedź wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

To była łazienka dla gości, z klozetem i małą umywalką. Steve oparł się o umywalkę i spojrzał w lustro.

– Chyba jesteś szalony – szepnął do swego odbicia.

Spuścił wodę, umył ręce i wyszedł.

Usłyszał dobiegające z głębi domu męskie głosy. Wszedł do gabinetu, zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się szybko dookoła. W środku było biurko, szafka, dużo półek z książkami, telewizor i kilka foteli. Na biurku stała fotografia atrakcyjnej blondynki koło czterdziestki, trzymającej na rękach dziecko. Ubrana była w strój mniej więcej sprzed dwudziestu lat. Czy to żona Berringtona? Moja „matka”? Otworzył po kolei szuflady biurka, a potem zajrzał do szafki. W najniższej szufladzie, prawie tak jakby Berrington chciał ją ukryć, stała butelka whisky Springbank i kilka kryształowych kieliszków. Kiedy zamykał szufladę, drzwi otworzyły się. Do gabinetu wszedł Berrington i dwaj inni mężczyźni. Steve rozpoznał senatora Prousta, którego łysa głowa i wielki nos stanowiły ulubiony motyw karykaturzystów. Domyślił się, że wysoki brunet to „wujek” Preston Barek, prezes Genetico.

Przypomniał sobie, że ma być w złym humorze.

– Nie musieliście mnie tutaj tak szybko ściągać – mruknął.

– Właśnie skończyliśmy kolację – powiedział pojednawczym tonem Berrington. – Chcesz coś zjeść? Mariannę może ci przynieść.

Żołądek Steve'a był ściśnięty ze zdenerwowania, ale Harvey na pewno nie pogardziłby kolacją. Steve udał, że poprawił mu się humor.

– Jasne, chętnie coś przegryzę.

– Mariannę! – zawołał Berrington.

Po chwili w progu stanęła ładna, sprawiająca wrażenie zdenerwowanej, czarna dziewczyna.

– Przynieś Harveyowi kolację – polecił jej Berrington.

– Już przynoszę, monsieur – odparła cicho i wyszła.

Steve zauważył, że idąc do kuchni, przeszła przez salon. Gdzieś obok musiała być również jadalnia, chyba że jedli w kuchni.

– No i czego się dowiedziałeś, mój chłopcze? – zapytał Proust, pochylając się w jego stronę.

Steve ustalił już wcześniej z Jeannie, co im powie.

– Myślę, że przynajmniej na razie nie musicie się zbytnio przejmować – oznajmił. – Jeannie Ferrami zamierza pozwać Uniwersytet Jonesa Fallsa pod zarzutem bezprawnego zwolnienia. Uważa, że będzie mogła wspomnieć o istnieniu klonów podczas procesu. Do tego czasu nie chce zwracać się z tym do prasy. Umówiła się na środę z adwokatem.

Trzej mężczyźni wyraźnie się odprężyli.

– Proces o bezprawne zwolnienie z pracy – powiedział Proust. – To potrwa co najmniej rok. Mamy mnóstwo czasu, żeby zrobić co trzeba.

Nabrałem was, starzy głupcy.

– A co ze sprawą Lisy Hoxton? – zapytał Berrington.

– Jeannie wie, kim jestem, i uważa, że to zrobiłem, ale nie ma żadnych dowodów. Najprawdopodobniej zawiadomi policję, ale będzie to wyglądać na bezpodstawne oskarżenie, wysunięte z chęci zemsty przez byłą pracownicę.

Berrington pokiwał głową.

– To dobrze, ale mimo wszystko będziesz potrzebował adwokata. Wiesz, co zrobimy? Zostaniesz tu na noc… i tak za późno już, żebyś wracał do Filadelfii.

Nie chcę spędzać tutaj nocy!

– No nie wiem…

– Rano pojedziesz ze mną na konferencję prasową, a zaraz potem odwiedzimy Henry'ego Quinna.

To zbyt ryzykowne!

Nie wpadaj w panikę, zastanów się.

Jeśli zostanę, będę przez cały czas wiedział, co szykują ci trzej dranie. Dla czegoś takiego warto zaryzykować. Kiedy będę spał, nic mi się chyba nie stanie. Mógłbym zadzwonić po kryjomu do Jeannie i powiedzieć, co się dzieje.

– W porządku – zadecydował po chwili.

– Wynika z tego, że niepotrzebnie zamartwialiśmy się na śmierć – oświadczył Proust.

Barek nie pozbył się tak szybko wątpliwości.

– Nie przyszło jej do głowy, żeby przeszkodzić w sprzedaży Genetico? – zapytał z powątpiewaniem.

– Jest sprytna, ale nie zna się chyba zbyt dobrze na interesach – stwierdził Steve.

Proust mrugnął do niego okiem.

– Jaka jest w łóżku?

– Ognista – odparł Steve, szczerząc zęby, i Proust ryknął śmiechem.

Do gabinetu weszła Mariannę, niosąc na tacy kilka plastrów pieczonego kurczaka, sałatkę z cebulą, chleb i butelkę budweisera. Steve uśmiechnął się do niej.

– Dziękuję – powiedział. – Wygląda to wspaniale.

Marianne rzuciła mu zdumione spojrzenie i zdał sobie sprawę, że Harvey nie należy do ludzi, którzy mówią „dziękuję”. Złapał spojrzenie Prestona Barcka, który uważnie mu się przyglądał. Ostrożnie, ostrożnie! Nie zepsuj tego teraz, wszystko poszło tak, jak chciałeś, musisz tylko przetrwać jakoś tę godzinę przed pójściem spać.

Zaczął jeść.

– Pamiętasz, jak zabrałem cię na lunch do hotelu Plaża w Nowym Jorku, kiedy miałeś dziesięć lat? – zapytał nagle Preston.

Steve miał już zamiar odpowiedzieć twierdząco, kiedy dostrzegł zdziwienie na twarzy Berringtona. Czy to jest test? Czy Barek nabrał podejrzeń?

– Do hotelu Plaża? – powtórzył, marszcząc czoło. Nie mógł się wykręcić, musiał odpowiedzieć tak albo nie. – Nie, za cholerę nie pamiętam.

– Może to był syn mojej siostry – wycofał się Barek.

Mało brakowało.

Berrington wstał z fotela.

– Po tym piwie leję jak koń – stwierdził i wyszedł.

– Napiłbym się szkockiej – mruknął Proust.

– Zajrzyj do najniższej szuflady. Tam ją zwykle chowa – poradził mu Steve.

Proust podszedł do szafki i otworzył szufladę.

– Brawo, chłopcze – powiedział, wyjmując butelkę i kilka kieliszków.

– Wiem o tym od dwunastego roku życia – oznajmił Steve. – Wtedy właśnie zacząłem ją podpijać.

– Proust wybuchnął śmiechem. Steve zerknął ukradkiem na Barcka. Z jego twarzy zniknęły wątpliwości i szeroko się uśmiechał.

60

Pan Oliver wyciągnął olbrzymi pistolet, który zachował z drugiej wojny światowej.

– Zabrałem go niemieckiemu więźniowi. Kolorowym żołnierzom nie wolno było na ogół w tamtych czasach nosić broni – mówił, sadowiąc się na kanapie i biorąc na muszkę Harveya.

Lisa siedziała przy telefonie, próbując odnaleźć George'a Dassaulta.

– Pojadę teraz do hotelu zameldować się i trochę rozejrzeć – powiedziała Jeannie. Wrzuciła kilka rzeczy do walizki i wyszła.

Jadąc przez miasto, zastanawiała się, jak przemycić Harveya do pokoju, nie zwracając na siebie uwagi hotelowej ochrony.

Hotel Stouffer miał podziemny garaż; to był plus. Zostawiła tam samochód i wjechała windą do hallu wejściowego. Żeby dostać się na wyższe piętra, trzeba było skorzystać z innych wind, ale wchodziło się do nich z bocznego korytarza, niewidocznego z recepcji. Przejście z jednej do drugiej windy nie powinno zabrać więcej niż kilka sekund. Ciekawe, czy będą go musieli nieść lub wlec po podłodze, czy też okaże się bardziej uległy i pójdzie o własnych siłach? Trudno to było przewidzieć.

Zameldowała się, zostawiła walizkę w pokoju, po czym natychmiast wyszła i wróciła do domu.

– Znalazłam George'a Dassaulta – poinformowała ją podekscytowana Lisa, kiedy tylko weszła do środka.

– To wspaniale! Gdzie?

– Dodzwoniłam się do jego matki w Buffalo, a ona dała mi jego numer w Nowym Jorku. Jest aktorem i gra w bardzo awangardowym teatrze.

– Czy przyjedzie jutro?

– Tak. „Zrobię wszystko, żeby zyskać trochę rozgłosu”, powiedział. Załatwiłam mu lot i obiecałam, że będę na niego czekać na lotnisku.

– To cudownie!

– Będziemy mieli trzech sobowtórów; dla telewizji to prawdziwa gratka!

– Pod warunkiem że uda nam się przemycić Harveya do hotelu. Możemy ominąć odźwiernego, wjeżdżając od razu do podziemnego garażu – zaczęła wyjaśniać Jeannie. – Winda z garażu wjeżdża tylko na parter. Żeby dostać się do pokoju, trzeba przesiąść się do innej. Ale wejście do wind jest trochę z boku.

99
{"b":"101270","o":1}