Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Spojrzał na nich, chcąc, żeby jego słowa zapadły im w pamięć. Nie potrafił powiedzieć, czy jego mowa poruszyła ich, czy wprost przeciwnie. Po chwili usiadł.

– Dziękuję – powiedział Jack Budgen. – Na czas obrad proszę o opuszczenie sali wszystkich poza członkami komisji.

Steve otworzył drzwi przed Jeannie i wyszedł za nią na korytarz. Udali się na dwór i stanęli w cieniu drzewa. Jeannie była blada z napięcia.

– Jak myślisz? – zapytała.

– Musimy wygrać – odparł. – Mamy rację.

– Co mam zrobić, jeśli przegram? Przeprowadzić się do Nebraski? Poszukać pracy w szkole? Zostać stewardesą jak Penny Watermeadow?

– Kim jest Penny Watermeadow?

Jeannie otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale potem zobaczyła kogoś za jego plecami i zawahała się. Steve odwrócił się i ujrzał podchodzącego do nich z papierosem w ręku Henry'ego Quinna.

– Był pan bardzo ostry – pochwalił go Quinn. – Mam nadzieję, że nie uzna pan, iż traktuję go protekcjonalnie, gdy powiem, że dysputa z panem była prawdziwą przyjemnością.

Jeannie prychnęła głośno i odwróciła się bokiem do prawnika.

Steve zachował się w bardziej opanowany sposób. Tacy właśnie są adwokaci: poza salą sądową starają się traktować przyjaźnie przeciwnika. Może się zdarzyć, że pewnego dnia poprosi Quinna o pracę.

– Dziękuję – odparł grzecznie.

– Pana argumenty były bardzo mocne – kontynuował Quinn, zaskakując Steve'a swoją szczerością. – Z drugiej strony w sprawach tego rodzaju ludzie kierują się na ogół własnym interesem, a wszyscy członkowie komisji są starymi profesorami. Bez względu na wagę argumentów, ciężko im będzie popierać kogoś młodego przeciwko komuś, kto należy do ich własnej grupy.

– Są intelektualistami – stwierdził Steve. – Powinny do nich trafiać racjonalne argumenty.

Quinn pokiwał głową.

– Może ma pan rację. – Przyglądał się przez chwilę bacznie Steve'owi. – Orientuje się pan, o co tu naprawdę chodzi?

– Co pan ma na myśli? – zapytał ostrożnie Steve.

– Berrington najwyraźniej czegoś się boi i na pewno nie jest to zła prasa. Myślałem, że pan i doktor Ferrami coś na ten temat wiecie.

– Chyba wiemy – odparł Steve. – Ale nie możemy tego jeszcze udowodnić.

– Nie poddawajcie się – powiedział Quinn, po czym rzucił na ziemię niedopałek i przydeptał go obcasem. – Niech Bóg broni, żeby ktoś taki jak Jim Proust został prezydentem – mruknął i odszedł.

Kto by się spodziewał: zakamuflowany liberał, pomyślał Steve.

W drzwiach pojawił się Jack Budgen i zaprosił ich gestem do środka. Steve wziął Jeannie pod ramię i wrócili razem na salę.

Studiował uważnie twarze komisji. Jack Budgen spojrzał mu prosto w oczy. Jane Edelborough lekko się uśmiechnęła.

To był dobry znak. Wstąpiła w niego nadzieja.

Wszyscy usiedli.

Jack Budgen przesuwał przez chwilę niepotrzebnie z miejsca na miejsce swoje papiery.

– Dziękujemy obu stronom za to, że posiedzenie przebiegło w pełnej powagi atmosferze. Nasza decyzja podjęta została jednomyślnie. Komisja zwróci się do senatu, aby udzielił dymisji doktor Ferrami. Dziękuję.

Jeannie schowała twarz w dłoniach.

40

Kiedy została w końcu sama, Jeannie rzuciła się na łóżko i zaczęła płakać.

Płakała bardzo długo. Waliła pięściami w poduszki i obrzucała wyzwiskami ściany, powtarzając najgorsze wyrazy, jakie znała; a potem wtuliła twarz w kołdrę i znowu płakała. Zmoczyła całą poszwę łzami i pomazała ją na czarno maskarą.

Po jakimś czasie wstała, umyła twarz i zrobiła sobie kawy.

– Nie dostałaś przecież raka – powiedziała sobie. – Weź się w garść, dziewczyno.

Nie było to jednak takie łatwe. Jeszcze nie umierała, zgoda, ale straciła wszystko, co stanowiło sens jej życia. Pomyślała o sobie samej w wieku dwudziestu jeden lat. Ukończyła wtedy z wyróżnieniem college i w tym samym roku wygrała turniej Mayfair Lites. Przypomniała sobie, jak stała na korcie, trzymając w triumfalnym geście podniesiony wysoko puchar. Świat leżał u jej stóp. Teraz miała wrażenie, że ten puchar trzymał ktoś zupełnie inny.

Siadła na kanapie i zaczęła popijać małymi łyczkami kawę. Jej ojciec, ten stary łajdak, ukradł jej telewizor i nie mogła obejrzeć nawet durnego serialu, żeby zapomnieć o tym, co się stało. Zjadłaby tabliczkę czekolady, gdyby jakąś miała. Zastanawiała się, czy nie napić się wódki, ale to jeszcze bardziej by ją przygnębiło. Zakupy? Zalałaby się pewnie łzami w przymierzalni, a poza tym była teraz bardziej spłukana niż kiedykolwiek.

Koło drugiej zadzwonił telefon.

Jeannie nie miała ochoty go odbierać.

Ten, kto telefonował, był jednak wyjątkowo uparty, i zmęczona brzęczeniem dzwonka podniosła w końcu słuchawkę.

To był Steve. Po posiedzeniu wrócił do Waszyngtonu na spotkanie ze swoim adwokatem.

– Jestem teraz w jego kancelarii – powiedział. – Chcemy, żebyś wystąpiła na drogę prawną przeciwko uniwersytetowi, żądając oddania tej listy z FBI. Moja rodzina pokryje wszystkie koszty. Uważają, że jeśli uda się odkryć trzeciego bliźniaka, gra jest warta świeczki.

– Mam w dupie trzeciego bliźniaka – poinformowała go Jeannie.

W słuchawce zapadła cisza.

– To dla mnie ważne – stwierdził po chwili cicho Steve.

Jeannie westchnęła. Miała tyle własnych kłopotów, a on chciał, żeby się o niego troszczyła. A potem zrobiło jej się wstyd. Steve troszczył się o nią.

– Wybacz, Steve – powiedziała. – Za bardzo się nad sobą użalam. Oczywiście, że ci pomogę. Co mam zrobić?

– Nic. Adwokat pójdzie do sądu, jeśli dasz mu upoważnienie.

Zaczęła się zastanawiać.

– Czy to nie jest trochę niebezpieczne? Chodzi o to, że uniwerek zostanie prawdopodobnie powiadomiony o naszych żądaniach. Berrington będzie wtedy wiedział, gdzie na pewno znajduje się lista. I odzyska ją przed nami.

– Do diabła, masz rację. Muszę mu to powiedzieć.

Chwilę później w słuchawce odezwał się inny głos.

– Dzień dobry, doktor Ferrami, mówi Russell Brewer, jesteśmy teraz na linii konferencyjnej razem ze Stevenem. Gdzie dokładnie znajdują się te dane?

– W szufladzie biurka, na dyskietce oznaczonej ZAKUPY.LST.

– Możemy zażądać dostępu do gabinetu, nie wyszczególniając, czego konkretnie szukamy.

– Obawiam się, że skasują wówczas zawartość całego mojego dysku i dyskietek.

– Nie mam lepszego pomysłu.

– Potrzebujemy po prostu włamywacza – powiedział Steve.

– O mój Boże – szepnęła Jeannie.

– Co takiego?

Tato.

– Co się stało, doktor Ferrami? – zapytał adwokat.

– Czy może pan wstrzymać się na razie z wystąpieniem na drogę prawną?

– Oczywiście. Nie udałoby się nam zresztą nadać sprawie biegu przed poniedziałkiem. Dlaczego?

– Wpadł mi do głowy pewien pomysł. Zobaczymy, czy wypali. Jeśli nie, załatwimy to na drodze prawnej. Steve?

– Jestem.

– Zadzwoń do mnie później.

– Oczywiście.

Jeannie odłożyła słuchawkę.

Tato mógł wejść do jej gabinetu.

Mieszkał teraz u Patty. Był bez grosza przy duszy, więc na pewno nigdzie nie poszedł. I miał wobec niej dług. Nie byle jaki dług.

Jeśli uda jej się odnaleźć trzeciego bliźniaka, Steve zostanie oczyszczony z zarzutów. A jeśli ujawni przy okazji, jakich nadużyć dokonali Berrington i jego przyjaciele w latach siedemdziesiątych, być może odzyska swoje stanowisko.

Czy mogła prosić ojca o coś takiego? To było niezgodne z prawem. Jeśli im się nie uda, mógł wylądować w więzieniu. Oczywiście stale podejmował podobne ryzyko, ale tym razem trafiłby za kratki z jej winy. Próbowała przekonać samą siebie, że ich nie złapią.

Zadzwonił domofon.

– Słucham? – zapytała, podnosząc słuchawkę.

– Jeannie?

Głos wydawał się znajomy.

Tak – odparła. – Kto mówi?

– Will Tempie.

– Will?

– Wysłałem ci dwa listy pocztą elektroniczną. Nie dostałaś ich?

Co, u diabła, robił tutaj Will Tempie?

73
{"b":"101270","o":1}