Berrington starał się nie zaczerwienić.
– W porządku – odparł. Nigdy nie przepraszaj, nigdy niczego nie wyjaśniaj. – Na pewno zamknę drzwi, kiedy skończę.
To świetnie – odparł strażnik, ale nie odchodził, najwyraźniej czekając na wyjaśnienie.
Berrington zacisnął usta.
– Cóż, dobranoc, profesorze – mruknął wreszcie mężczyzna.
– Dobranoc.
Strażnik odszedł.
Berrington odetchnął z ulgą. Kłopot został zażegnany.
Sprawdził, czy ma włączony modem, uruchomił America OnLine i wszedł do jej skrzynki pocztowej. Terminal zaprogramowano na automatyczne podanie hasła. W skrzynce były trzy wiadomości. Pierwsza dotyczyła podwyżki cen za używanie Internetu. Druga, nadana z Uniwersytetu Minnesota, brzmiała:
Będę w Baltimore w piątek i chciałbym umówić się z tobą na drinka i pogadać o starych czasach. Całuję, Will.
Berrington zastanawiał się, czy to Will jest tym brodaczem na rowerze. Skasował wiadomość i zabrał się za trzeci list. Czytając go poczuł, jak szybciej bije mu serce.
Ucieszysz się, kiedy ci powiem, że dziś w nocy przelecę twoim programem naszą kartotekę odcisków palców. Zadzwoń, Ghita.
Wiadomość wysłano z FBI.
– Kurwa mać – szepnął Berrington. – To nas wykończy.
26
Berrington bał się mówić przez telefon o Jeannie i kartotece FBI. Różne agencje wywiadu monitorowały teraz tak wiele rozmów. W dzisiejszych czasach inwigilację prowadziły komputery zaprogramowane na brzmienie konkretnych słów i wyrażeń. Jeśli ktoś powiedział „pluton”, „heroina” lub „zabić prezydenta”, komputer nagrywał rozmowę i zawiadamiał kogoś z obsługi. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował Berrington, był jakiś agent, zastanawiający się, dlaczego senatora Prousta tak bardzo interesuje kartoteka odcisków palców FBI.
Dlatego wsiadł do swojego srebrzystego lincolna town cara i pojechał do Waszyngtonu, wielokrotnie łamiąc po drodze limit prędkości. W gruncie rzeczy nie lubił żadnych zakazów. Zdawał sobie sprawę, że jest niekonsekwentny. Nienawidził pacyfistów, narkomanów, homoseksualistów, feministek, muzyków rockowych i wszelkiej maści nonkonformistów, którzy podważali amerykańskie tradycje. Jednocześnie jednak oburzał się na każdego, kto mówił mu, gdzie powinien zaparkować samochód, ile ma płacić swoim pracownikom i gdzie umieścić gaśnice w laboratorium.
Jadąc zastanawiał się, ile są warte kontakty Jima Prousta w świecie wywiadu. Czy jego kumple byli po prostu starymi weteranami, wspominającymi przy piwie, jak szantażowali antywojennych działaczy i przygotowywali zamachy na południowoamerykańskich prezydentów? Czy też mieli jeszcze coś do powiedzenia? Czy pomagali sobie wzajemnie, podobnie jak członkowie mafii, a dług wdzięczności był dla nich niemal religijnym zobowiązaniem? Od odejścia Jima Prousta z CIA minęło dużo czasu: on sam nie mógł tego dobrze wiedzieć.
Było późno, ale Jim czekał na niego w swoim gabinecie na Kapitolu.
– Co takiego się, do diabła, stało, że nie mogłeś mi o tym powiedzieć przez telefon? – zapytał.
– Ferrami ma zamiar sprawdzić swoim programem kartotekę odcisków palców FBI.
Jim zbladł.
– Uda jej się?
– Jeśli udało się z danymi stomatologicznymi, dlaczego miałoby się nie udać z odciskami palców?
– Chryste Panie – jęknął Jim.
– Ile mają tam zarejestrowanych odcisków?
– Z tego co pamiętam, więcej niż dwadzieścia milionów. Wszyscy nie mogą być chyba kryminalistami. Czy mamy aż tylu kryminalistów w Ameryce?
– Nie wiem, może mają tam również odciski nieboszczyków. Skup się, Jim, na litość boską. Czy możesz temu zapobiec?
– Z kim kontaktowała się w Biurze?
Berrington wręczył mu wydruk elektronicznej poczty Jeannie i rozejrzał się dookoła. Ściany swojego gabinetu Jim obwiesił fotografiami przedstawiającymi go w towarzystwie wszystkich amerykańskich prezydentów po Kennedym. Był tam umundurowany kapitan Proust, salutujący Lyndonowi Johnsonowi; major Proust, wciąż z bujną blond czupryną, podający rękę Dickowi Nixonowi; pułkownik Proust, łypiący groźnie okiem na Jimmy'ego Cartera; generał Proust, śmiejący się do rozpuku z jakiegoś dowcipu wraz z Ronaldem Reaganem; Proust w garniturze, teraz jako zastępca dyrektora CIA, zatopiony w rozmowie z nachmurzonym George'em Bushem; i senator Proust, łysy i w okularach, grożący palcem Billowi Clintonowi. Na zdjęciach widać było również, jak tańczy z Margaret Thatcher, gra w golfa z Bobem Dole'em i jedzie konno z Rossem Perotem. Berrington miał kilka podobnych zdjęć, ale Jim zebrał ich całą galerię. Komu starał się zaimponować? Przyglądając się sobie w towarzystwie możnych tego świata, upewniał się chyba, że sam też coś znaczy.
– Nigdy nie słyszałem o kimś, kto nazywa się Ghita Sumra – mruknął Jim. – Nie może zajmować wysokiego stanowiska.
– Kogo znasz w FBI? – zapytał niecierpliwie Berrington.
– Spotkałeś kiedyś Creanesów, Davida i Hilary?
Berrington potrząsnął głową.
– On jest asystentem dyrektora, ona byłą alkoholiczką. Oboje mają koło pięćdziesiątki. Dziesięć lat temu, kiedy kierowałem CIA, David pracował dla mnie w dziale dyplomatycznym. Miał na oku zagraniczne ambasady i ich rezydentury. Lubiłem go. Któregoś popołudnia Hilary popiła ostro, wyjechała na miasto swoją hondą civic i zabiła sześcioletnią czarną dziewczynkę na Beulah Road w Springfield. Uciekła z miejsca wypadku, zatrzymała się w centrum handlowym i zadzwoniła do Dave'a w Langley. Przyjechał tam swoim thunderbirdem, zabrał ją do domu, a potem zgłosił, że honda została skradziona.
– Ale coś poszło nie tak.
– Świadek wypadku był pewien, że samochód prowadziła biała kobieta w średnim wieku, a uparty gliniarz wiedział, że niewiele kobiet w średnim wieku kradnie samochody. Świadek rozpoznał Hilary, a ona załamała się i przyznała do winy.
– I co się stało?
– Poszedłem do prokuratora okręgowego. Chciał ich wsadzić oboje za kratki. Powiedziałem mu, że to sprawa o kluczowym znaczeniu dla bezpieczeństwa kraju, i przekonałem, żeby wycofał oskarżenie. Hilary zapisała się do Anonimowych Alkoholików i od tego czasu nie wzięła do ust kropli wódki.
– A Dave przeszedł do Biura i dobrze tam się urządził.
– I jest mi winien uprzejmość.
– Czy uda mu się powstrzymać tę Ghitę?
– Jest jednym z dziewięciu asystentów zastępcy dyrektora. Nie ma pod sobą sekcji odcisków palców, ale dużo od niego zależy.
– Czy może to zrobić?
– Nie wiem! Zapytam. Jeśli to w ogóle możliwe, zrobi to dla mnie.
– Dobrze, Jim – mruknął Berrington. – Weź do ręki ten cholerny telefon i zapytaj go.
27
Jeannie zapaliła światło w laboratorium i Steve wszedł za nią do środka.
– Język genetyki ma cztery litery – powiedziała. – A, C, G i T.
– Dlaczego akurat te cztery?
– Adenina, cytozyna, guanina i tymina. To cztery związki chemiczne, które łączą się z długim centralnym łańcuchem cząsteczki DNA. Tworzą słowa i zdania, na przykład: „umieść pięć palców na końcu każdej stopy”.
– Ale przecież wszystkie ludzkie DNA muszą zawierać polecenie: „umieść pięć palców na końcu każdej stopy”.
– Racja. Twoje DNA jest bardzo podobne do mojego i wszystkich innych ludzi na świecie. Mamy wiele wspólnego ze zwierzętami, ponieważ składają się z takich samych protein jak my.
– Więc jak odróżnić moje DNA od DNA Dennisa?
– Między słowami są fragmenty, które nic nie znaczą, stanowią po prostu bełkot. To coś w rodzaju przerw między wyrazami. Noszą nazwę oligonukleotydów, ale wszyscy nazywają je oligami. W przerwie między wyrazami „pięć” i „palców” może znajdować się oligo, które składa się z powtórzonej wiele razy sekwencji TATAGAGACCC.
– Każdy ma TATAGAGACCC?
– Tak, ale różnimy się liczbą powtórzeń. Między wyrazami „pięć” i „palców” ty możesz mieć trzydzieści jeden TATAGAGACCC, a ja na przykład dwieście osiemdziesiąt siedem. To, ile ich masz, jest nieistotne, ponieważ oligo nic nie znaczy.