Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Uśmiechnął się.

– Przyznaję ze wstydem, że osiem.

Jeannie potrząsnęła z rozpaczą głową.

– To mieszkanie może być na podsłuchu. Przeszukali mój gabinet i przeczytali moją elektroniczną pocztę, więc równie dobrze mogą nas teraz podsłuchiwać. To nic nie da. Nie znam tak dobrze Stevena Logana, a to, co o nim wiem, inni też mogą wiedzieć.

– Chyba masz rację – odparł.

Włożył z powrotem podkoszulek, a potem usiadł na łóżku i wsunął buty. Jeannie przeszła do salonu, nie chcąc stać w sypialni i patrzeć, jak się ubiera. Czy popełniała straszliwy błąd? Czy też było to najmądrzejsze posunięcie, jakie zrobiła w swoim życiu? Czuła dotkliwy ból między nogami: tak bardzo chciała się z nim kochać. A jednak myśl, że mogłaby się znaleźć w łóżku z kimś pokroju Wayne'a Stattnera, przyprawiała ją o dreszcz zgrozy.

Steve wszedł ubrany do salonu. Spojrzała mu w oczy, szukając czegoś, co rozwiałoby jej wątpliwości, ale nie znalazła niczego. Nie wiem, kim jesteś, po prostu nie wiem!

Czytał w jej myślach.

– To nie ma sensu – stwierdził. – Trzeba mieć do siebie zaufanie. Jeśli go zabraknie, to klops. Co za niefart – mruknął, dając wyraz gnębiącemu go rozżaleniu. – Co za cholerny niefart!

Ten wybuch gniewu przestraszył ją. Była silna, ale on był od niej silniejszy. Chciała, żeby jak najszybciej wyszedł z mieszkania.

Steve wyczuł jej strach.

– Dobrze, już mnie nie ma – powiedział, ruszając do drzwi. – Zdajesz sobie chyba sprawę, że on by nie wyszedł?

Kiwnęła głową.

– Lecz dopóki naprawdę nie wyjdę, nie możesz być pewna – dodał, śledząc tok jej myśli. – I nic nie pomoże, jeśli wyjdę i zaraz wrócę. Żebyś upewniła się, że to ja, muszę naprawdę odejść.

– Tak.

Była teraz całkowicie przekonana, że to Steve, ale wiedziała również, że jej wątpliwości wrócą, jeśli naprawdę stąd nie wyjdzie.

– Potrzebny jest nam jakiś tajny szyfr, żebyś wiedziała, że to ja.

– Dobrze.

– Wymyślę coś.

– Dobrze.

– Do widzenia. Nie będę próbował cię pocałować. – Zszedł po schodach. – Zadzwoń do mnie! – zawołał.

Stała jak wryta w miejscu aż do momentu, kiedy usłyszała trzaśniecie frontowych drzwi.

Przygryzła wargę. Chciało jej się płakać. Podeszła do kuchennego blatu i nalała sobie kawy. Podniosła kubek do ust, ale nagle wyślizgnął jej się z palców i rozbił się na kawałki na podłodze.

– Kurwa mać – mruknęła.

Ugięły się pod nią nogi i usiadła ciężko na kanapie. Jeszcze przed chwilą miała poczucie straszliwego zagrożenia. Teraz wiedziała, że było wyimaginowane, lecz mimo to cieszyła się, że minęło. Ciało nabrzmiało jej od nie spełnionej żądzy. Dotknęła się w kroczu: jej legginsy były wilgotne.

– Już niedługo – szepnęła. – Już niedługo. – Pomyślała, jak będzie wyglądało ich następne spotkanie, jak obejmie go, pocałuje i przeprosi, i jak czule on jej przebaczy. I wyobrażając sobie to wszystko, dotknęła się palcami i po kilku chwilach przeszedł ją dreszcz rozkoszy.

A potem trochę się zdrzemnęła.

46

Najbardziej bolało Berringtona upokorzenie.

Wciąż był górą w pojedynku z Jeannie Ferrami, ale nie dawało mu to żadnej satysfakcji. Przez nią zachowywał się jak drobny złodziejaszek. Najpierw doniósł na nią do prasy, potem zakradł się do jej gabinetu i przeszukiwał szuflady, teraz obserwował z ukrycia jej dom. Wszystko to robił ze strachu. Cały jego świat wydawał się walić w gruzy. Był w rozpaczy.

Nigdy nie spodziewał się, że na kilka tygodni przed swoimi sześćdziesiątymi urodzinami będzie siedział w zaparkowanym przy chodniku samochodzie i gapił się w czyjeś drzwi niczym jakiś parszywy prywatny detektyw. Co pomyślałaby jego matka, osiemdziesięcioczteroletnia elegancka staruszka, która żyła w małym miasteczku w Maine, pisała dowcipne listy do miejscowej gazety i trzymała się kurczowo funkcji głównej aranżerki kwiatów w kościele episkopalnym. Zadrżałaby ze wstydu, gdyby ktoś powiedział jej, jak nisko upadł jej syn.

Niech Bóg broni, żeby zobaczył go tu ktoś znajomy. Starał się nie przyglądać przechodniom. Jego samochód rzucał się niestety w oczy. Zawsze wyobrażał sobie, że jest dyskretnie elegancki, ale przy tej ulicy stało niewiele srebrzystych lincolnów town carów; lokalnymi faworytami były stare japońskie sedany i pieczołowicie konserwowane pontiaki firebirdy. Sam Berrington ze swoją siwą grzywą również nie był osobą, która zlewałaby się z otoczeniem. Przez jakiś czas trzymał dla kamuflażu na kierownicy otwarty plan miasta, ale ludzie byli tu nastawieni życzliwie i musiał go odłożyć, kiedy dwie osoby zapukały w szybę, oferując pomoc. Pocieszał się myślą, że w okolicy, gdzie płaci się tak niskie czynsze, nie może mieszkać nikt ważny.

Nie miał pojęcia, co zamierza zrobić Jeannie. Funkcjonariuszom FBI nie udało się odnaleźć listy w jej mieszkaniu. Berrington bał się, że zdołała dotrzeć do kolejnego klona. Jeśli tak, katastrofa wisiała w powietrzu. Berringtona, Jima i Prestona czekała publiczna kompromitacja i bankructwo.

To Jim zaproponował, żeby Berrington obserwował Jeannie.

„Musimy wiedzieć, co ona szykuje; kto do niej przychodzi i kto wychodzi” – powiedział i Berrington przyznał mu niechętnie rację. Pojawił się na jej ulicy dość wcześnie i nic się nie działo aż do południa, kiedy odwiozła ją do domu czarna kobieta, w której rozpoznał policjantkę prowadzącą śledztwo w sprawie gwałtu. Rozmawiał z nią krótko w poniedziałek i uznał, że jest atrakcyjna. Zapamiętał, że ma stopień sierżanta i nazywa się Delaware.

Zadzwonił do Prousta z automatu w McDonaldzie na rogu i ten obiecał, że poprosi swego przyjaciela, aby dowiedział się, komu złożyły wizytę. „Sierżant Delaware skontaktowała się dzisiaj z podejrzanym, którego inwigilujemy – oznajmił prawdopodobnie ich człowiek w FBI – i chociaż ze względów bezpieczeństwa nie mogę zdradzić nic więcej, chcielibyśmy wiedzieć, co dokładnie robiła dziś rano i jaką sprawę prowadzi”.

Godzinę później Jeannie wybiegła w pośpiechu, aż do bólu seksowna w purpurowym swetrze i obcisłych legginsach. Berrington nie ruszył za jej samochodem; nie potrafił się po prostu zmusić do czegoś tak niskiego. Jeannie wróciła po kilku minutach, dźwigając kilka papierowych toreb ze sklepu. Następnie przyjechał do niej jeden z klonów, najprawdopodobniej Steve Logan.

Nie zabawił długo. Na jego miejscu, pomyślał Berrington, zostałbym tutaj przez całą noc i większą część niedzieli.

Po raz setny z rzędu zerknął na zegar w samochodzie i zadecydował, że zadzwoni znowu do Jima. Mógł już się czegoś dowiedzieć w FBI.

Wysiadł z samochodu i ruszył w stronę skrzyżowania. Zapach frytek pobudził jego apetyt, ale nie lubił jeść hamburgerów ze styropianowego pudełka. Zamówił filiżankę czarnej kawy i podszedł do automatu.

– Pojechały do Nowego Jorku – poinformował go Jim.

Berrington właśnie tego się obawiał.

– Do Wayne'a Stattnera? – zapytał.

– Zgadza się.

– Niech to szlag. Czego chciały?

– Pytały, co robił w ostatnią niedzielę i tak dalej. Był na rozdaniu nagród Emmy. Zamieścili jego zdjęcie w „People”. Koniec sprawy.

– Czy wiadomo, jaki może być następny ruch Jeannie?

– Nie. A co u ciebie?

– Nic specjalnego. Widzę stąd jej drzwi. Zrobiła zakupy, odwiedził ją Steve Logan, nic poza tym. Może skończyły im się pomysły

– A może nie. Wiadomo tylko, że twój pomysł z wywaleniem jej z roboty spalił na panewce.

– W porządku, Jim, nie zaczynaj znowu. Poczekaj… właśnie wychodzi.

Jeannie przebrała się: miała teraz na sobie białe dżinsy i niebieską bluzkę bez rękawów, w której widać było jej silne ramiona.

– Idź za nią – powiedział Jim.

– Niech to diabli. Wsiada do samochodu.

– Musimy wiedzieć, dokąd ona jedzie, Berry.

– Nie jestem gliniarzem, do jasnej cholery!

Mała dziewczynka szła ze swoją matką do damskiej toalety.

– Ten pan krzyczy, mamusiu – powiedziała.

81
{"b":"101270","o":1}