– Chyba masz rację. W porządku, zaraz przedzwonię do Dicka. Zatelefonujesz do Jima i powiesz mu, co się zdarzyło?
– Jasne.
– Cześć.
Berrington wystukał domowy numer Jima Prousta. Telefon odebrała jego żona, złośliwa jędza o niemiłym głosie.
– Leżę już w łóżku, Berry, co się znowu, do cholery, dzieje? – zapytał Jim, kiedy przekazała mu słuchawkę.
Wszyscy trzej tracili już do siebie cierpliwość.
Berrington opowiedział mu, czego dowiedział się od Prestona i jakie podjęli w tej sprawie kroki.
– Dobre posunięcie – stwierdził Jim. – Ale to nie wystarczy. Ta Ferrami może nas zażyć z innej niańki.
Berrington poczuł, jak ogarnia go irytacja. Jima nie sposób było zadowolić. Bez względu na to, co się proponowało, zawsze opowiadał się za bardziej zdecydowaną akcją, surowszymi środkami. Po chwili jednak powściągnął gniew. Uświadomił sobie, że tym razem Jim ma rację. Jeannie okazała się prawdziwym gończym psem, uparcie idącym za tropem. Jedno niepowodzenie z pewnością jej nie powstrzyma.
– Zgadzam się – powiedział. – Słyszałem poza tym, że wypuścili z więzienia Steve'a Logana. Jeannie nie jest więc zupełnie sama. Musimy z nią coś zrobić.
– Trzeba ją postraszyć.
– Jim, na litość boską…
– Wiem, że się przed tym wzdragasz, Berry, ale trzeba to zrobić.
– Nawet się nie waż.
– Słuchaj…
– Mam lepszy pomysł, Jim, jeśli chcesz mnie wysłuchać.
– Dobrze, słucham.
– Mam zamiar ją wywalić.
Jim przez chwilę się nad tym zastanawiał.
– No nie wiem. Myślisz, że to załatwi sprawę?
– Jasne. Posłuchaj: ona wyobraża sobie, że trafiła na biologiczną anomalię. To rzecz, na której młody naukowiec może zrobić karierę. Nie ma pojęcia, co się za tym wszystkim kryje: uważa, że uniwersytet boi się po prostu złej prasy. Jeśli straci etat, nie będzie miała środków, a także motywacji, żeby dalej prowadzić poszukiwania. Za dużo czasu zajmie jej poza tym znalezienie nowej pracy. Przypadkowo wiem, że potrzebuje pieniędzy.
– Może masz rację.
Szybka zgoda Jima wzbudziła podejrzenie Berringtona.
– Nie zamierzasz chyba robić niczego na własną rękę? – powiedział.
– Na pewno uda ci się ją wywalić? – zapytał Jim, nie odpowiadając na jego pytanie.
– Jasne.
– W poniedziałek mówiłeś, że to uniwersytet, a nie pierdolona armia.
– To prawda, nie możesz tutaj wrzeszczeć na ludzi i oczekiwać, że zrobią, co im każesz. Ale żyję w świecie akademickim przez ostatnie czterdzieści lat i wiem, jak działa ta maszyneria. Kiedy to naprawdę konieczne, uwolnienie się od asystentki jest dla mnie dziecinnie łatwe.
– W porządku.
Berrington nie pozbył się do końca swoich podejrzeń.
– Na pewno się ze mną zgadzasz, Jim?
– Oczywiście.
– Cieszę się. Śpij dobrze. Dobranoc.
Berrington odłożył słuchawkę. Jego potrawka była zimna. Wyrzucił ją do śmieci i położył się do łóżka.
Przez dłuższy czas nie mógł zasnąć. Rozmyślał o Jeannie Ferrami. O drugiej w nocy wstał, zażył dalmane i dopiero wtedy zapadł w sen.
29
Noc w Filadelfii była gorąca. W czynszowej kamienicy pootwierano wszystkie drzwi i okna: żadne z mieszkań nie miało klimatyzacji. Do apartamentu 5A na najwyższym piętrze docierały odgłosy ulicy: klaksony, śmiech, strzępy muzyki. Na tanim sosnowym biurku, podrapanym i poznaczonym starymi śladami po papierosach, zadzwonił telefon.
Mężczyzna podniósł słuchawkę.
– Tu Jim – odezwał się głos, krótki jak szczeknięcie.
– Cześć, wujku Jimie, co słychać?
– Martwię się o ciebie.
– A to dlaczego?
– Wiem, co wydarzyło się w niedzielę wieczór.
Mężczyzna zawahał się nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Kogoś za to aresztowali – stwierdził w końcu.
– Ale jego dziewczyna wierzy, że jest niewinny.
– Tak?
– Ona przyjeżdża jutro do Filadelfii.
– Po co?
– Nie jestem pewien. Ale myślę, że jest niebezpieczna.
– Cholera.
– Może będziesz chciał coś z nią zrobić?
– Na przykład co?
– Zostawiam to tobie.
– Jak ją znajdę?
– Wiesz, gdzie jest klinika Aventine? To niedaleko ciebie.
– Jasne, na Chestnut, codziennie ją mijam.
– Będzie tam o drugiej po południu.
– Jak ją poznam?
– Wysoka, ciemne włosy, kolczyk w nosie, koło trzydziestki.
– Tak może wyglądać dużo kobiet.
– Przyjedzie tam prawdopodobnie starym czerwonym mercedesem.
– To trochę zawęża krąg.
– A teraz uważaj: ten drugi facet wyszedł za kaucją.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– I co z tego?
– Więc jeśli spotka ją wypadek po tym, jak widziano ją z tobą…
– Kapuję. Będą myśleli, że to on.
– Nigdy nie trzeba było ci dwa razy powtarzać, drogi chłopcze.
Mężczyzna roześmiał się.
– A tobie zawsze chodziły po głowie brzydkie myśli, wujku.
– Jeszcze jedno.
– Słucham.
– Ona jest piękna. Więc baw się dobrze.
– Do widzenia, wujku Jimie. I dziękuję.
CZWARTEK
30
Jeannie znowu przyśniła się jazda thunderbirdem.
Sen zaczynał się od czegoś, co wydarzyło się naprawdę, gdy miała dziewięć lat, jej siostra sześć, a ojciec przez krótki okres mieszkał razem z nimi. Miał wtedy mnóstwo pieniędzy (dopiero po kilku latach Jeannie uświadomiła sobie, że musiały pochodzić z udanego włamania). Przyjechał do domu nowym fordem thunderbirdem z turkusową karoserią i pasującą do niej turkusową tapicerką, najpiękniejszym samochodem, jaki mogła sobie wyobrazić dziewięcioletnia dziewczynka. Wybrali się wszyscy na przejażdżkę: Jeannie i Patty usiadły na przednim siedzeniu między mamą i tatą. Kiedy jechali Washington Memoriał Parkway, tato wziął Jeannie na kolana i pozwolił jej trzymać kierownicę.
Jeannie zjechała wtedy na najszybsze pasmo i najadła się strachu, bo z tyłu zatrąbił próbujący ich wyprzedzić samochód. Tato odebrał jej kierownicę i wrócił na środkowe pasmo. We śnie jednak tato nagle znikał i Jeannie prowadziła dalej bez niczyjej pomocy, a mama i Patty siedziały obok niej, w ogóle się nie przejmując, chociaż zdawały sobie sprawę, że jest za mała, żeby zobaczyć coś przez przednią szybę. Jeannie zaciskała coraz mocniej i mocniej palce na kierownicy, czekając na katastrofę, a inne samochody nie przestawały trąbić i ich klaksony brzmiały zupełnie jak dzwonek do drzwi.
Obudziła się z paznokciami wbitymi w dłonie i uporczywym brzęczeniem w uszach. Była szósta rano. Przez chwilę leżała nieruchomo ciesząc się, że to był tylko sen. A potem wyskoczyła z łóżka i podeszła do domofonu.
– Kto tam?
To ja, Ghita, obudź się i wpuść mnie do środka.
Ghita mieszkała w Baltimore i pracowała w głównej siedzibie FBI w Waszyngtonie. Musiała tu zajechać w drodze do biura, pomyślała Jeannie. Nacisnęła przycisk, otworzyła drzwi i włożyła obszerny T-shirt, który sięgał jej prawie do kolan: wystarczająco przyzwoity strój dla przyjaciółki. Ghita weszła po schodach: uosobienie młodej, robiącej karierę kobiety w granatowej lnianej garsonce, z ostrzyżonymi na pazia czarnymi włosami, małymi kolczykami w uszach, dużych lekkich okularach i „New York Timesem” pod pachą.
– Co to za afera? – zapytała bez zbędnych wstępów.
– Nie wiem, dopiero się obudziłam – odparła Jeannie. Domyśliła się, że stało się coś złego.
– Mój szef zadzwonił do mnie do domu w środku nocy i zabronił mi z tobą współpracować.
– Nie! – Jeannie potrzebowała danych z FBI, żeby udowodnić, że jej system działa mimo znaków zapytania, jakie pojawiły się w związku ze Stevenem i Dennisem. – Niech to szlag. Powiedział chociaż dlaczego?
– Twierdzi, że twoja metoda narusza prywatność badanych.
– Dziwne, że FBI martwi się o takie drobiazgi.
– Wygląda na to, że „New York Times” jest tego samego zdania.
Ghita pokazała Jeannie gazetę. Zamieszczony na pierwszej, stronie artykuł nosił tytuł: