– Jest pan oskarżony o gwałt pierwszego stopnia, za co grozi panu wyrok dożywotniego więzienia.
Steve usłyszał za plecami głośne westchnienie matki.
Sędzina odczytała inne zarzuty, zapoznając jednocześnie z rodzajem kary za poszczególne czyny, a potem zaś zabrał głos śledczy. Podał wiek, adres i zajęcie Steve'a i poinformował, że nie był karany oraz nie jest uzależniony od narkotyków. W porównaniu z innymi sprawiał wrażenie wzorowego obywatela. Sędzina musiała chyba wziąć to pod uwagę.
– Czy mogę coś powiedzieć, Wysoki Sądzie? – zapytał Steve, kiedy Purdy skończył mówić.
– Tak, ale proszę pamiętać, że wszystko, co powie pan na temat tego przestępstwa, może zostać użyte przeciwko panu.
Steve wstał z ławki.
– Jestem niewinny, ale przypominam zdaje się z wyglądu gwałciciela, zatem gdybym został zwolniony za kaucją, obiecuję, że nie będę zbliżać się do ofiary, jeśli Wysoki Sąd uzna to za konieczny warunek zwolnienia.
– Z całą pewnością uznam to za konieczny warunek.
Chciał błagać ją o wolność, ale wszystkie mowy, które układał w celi, wyleciały mu z głowy i kompletnie nie wiedział, co powiedzieć.
Jego ojciec podniósł się z ławki.
– Wysoki Sądzie, jestem ojcem Steve'a. Pułkownik Charles Logan. Z przyjemnością odpowiem na wszystkie pytania Wysokiego Sądu.
Sędzina zmierzyła go lodowatym spojrzeniem.
– To nie będzie konieczne.
Steve zastanawiał się, dlaczego potraktowała ojca tak ostro. Może chciała, żeby zrozumiał, że nie robi na niej wrażenia jego wojskowy stopień. W moim sądzie, dawała do zrozumienia, wszyscy są równi, bez względu na to, jak godni szacunku mogliby się wydawać.
Tato usiadł z powrotem w ławce.
Sędzina spojrzała na Steve'a.
– Czy znał pan tę kobietę, zanim doszło do popełnienia zarzucanego panu czynu, panie Logan?
– Nigdy się nie spotkaliśmy – odparł Steve.
– Czy przedtem ją pan widział?
Domyślił się, że sędzina chce wiedzieć, czy przed zaatakowaniem Lisy Hoxton przez jakiś czas ją śledził.
– Nie mogę powiedzieć – odparł. – Nie wiem, jak wygląda.
Sędzina najwyraźniej analizowała jego odpowiedź. Steve miał wrażenie, że wisi na barierce, trzymając się jej ostatkiem sił. Uratować go mogło jej jedno słowo. Odmawiając mu, ta kobieta strąci go w przepaść.
– Wyznaczam kaucję w wysokości dwustu tysięcy dolarów – oświadczyła w końcu.
Steve poczuł, jak zalewa go olbrzymia fala wdzięczności i ulgi.
– Dzięki ci Boże – szepnął.
– Nie będzie pan się zbliżał do Lisy Hoxton ani do domu numer tysiąc trzysta dwadzieścia jeden przy Vine Avenue.
Tato ponownie uścisnął jego ramię. Steve podniósł skute kajdankami ręce i dotknął jego kościstych palców.
Wiedział, że minie jeszcze godzina albo dwie, zanim go uwolnią; ale teraz, kiedy zagwarantowano mu wolność, niewiele się tym przejmował. Zje sześć Big Maców i prześpi cały dzień. Chciał wziąć ciepłą kąpiel, ubrać się w czyste ciuchy i założyć z powrotem swój zegarek. Chciał znaleźć się w towarzystwie ludzi, którzy nie powtarzają w każdym zdaniu „kurwa”.
A najbardziej ze wszystkiego, z czego zdał sobie sprawę z pewnym zdziwieniem, chciał zadzwonić do Jeannie Ferrami.
23
Wracając do swego gabinetu Jeannie przygryzała wargę z wściekłości. Maurice Obeli był tchórzem. Agresywna dziennikarka wysunęła kilka gołosłownych oskarżeń, to wszystko, i facet natychmiast się ugiął. A Berrington okazał się zbyt słaby, by jej skutecznie bronić.
Komputerowy program wertujący dane był jej największym sukcesem. Zaczęła nad nim pracować, kiedy zdała sobie sprawę, że studia nad przestępczością nie posuną się daleko bez nowego narzędzia odnajdującego osoby, które mogła poddać badaniom. Nie licząc tenisowych mistrzostw, było to jej jedyne naprawdę wielkie osiągnięcie. Jeśli obdarzona była w ogóle jakimś intelektualnym talentem, to właśnie do rozwiązywania tego rodzaju logicznych łamigłówek. Chociaż studiowała psychologię irracjonalnych i nieprzewidywalnych istot ludzkich, robiła to manipulując danymi setek i tysięcy osobników: praca miała charakter statystyczny i matematyczny. Czuła, że jeśli jej program komputerowy okaże się do niczego, ona sama też nie jest chyba nic warta. Może się poddać i zostać stewardesą, jak Penny Watermeadow.
Z zaskoczeniem zobaczyła czekającą przed drzwiami Annette Bigelow. Annette była słuchaczką studium podyplomowego, a Jeannie opiekowała się nią w ramach swoich obowiązków dydaktycznych. Teraz przypomniała sobie, że w zeszłym tygodniu Annette przedstawiła konspekt swojej pracy rocznej i umówiły się na dzisiaj rano, żeby o nim podyskutować. W pierwszej chwili chciała odwołać spotkanie: miała na głowie ważniejsze sprawy. Ale potem ujrzała zapał na twarzy dziewczyny i przypomniała sobie, jak ważne były dla niej takie konsultacje, kiedy była studentką.
– Przepraszam, że kazałam ci czekać – powiedziała, uśmiechając się z przymusem. – Przejdźmy od razu do rzeczy.
Na szczęście przeczytała uważnie jej propozycję i zrobiła notatki. Annette chciała przejrzeć zgromadzone już dane bliźniaków i poszukać w nich korelacji w dziedzinie opinii politycznych i postaw moralnych. Pomysł wydawał się interesujący, a cały konspekt był pod względem naukowym bez zarzutu. Jeannie zaproponowała kilka małych poprawek i zaaprobowała jej projekt.
Kiedy Annette wychodziła, do gabinetu wsadził głowę Ted Ransome.
– Wyglądasz, jakbyś miała zamiar uciąć komuś jaja – stwierdził.
– Ale nie tobie – uśmiechnęła się. – Wejdź, zrobię ci kawy.
Jeannie lubiła go najbardziej ze wszystkich kolegów z wydziału. Zajmował się psychologią percepcji, szczęśliwie się ożenił i miał dwójkę dzieci. Wiedziała, że mu się podoba, ale nie będzie próbował jej podrywać. Istniejące między nimi przyjemne seksualne napięcie nigdy nie miało się przerodzić w coś poważniejszego.
Włączyła stojący na biurku ekspres do kawy i opowiedziała mu o „New York Timesie” i reakcji rektora.
– Interesuje mnie tylko jedno – stwierdziła na koniec. – Kto dał cynk do „Timesa”?
– Chyba Sophie – odparł Ted.
Sophie Chappie była jedyną oprócz Jeannie kobietą wśród pracowników naukowych wydziału. Chociaż zbliżała się do pięćdziesiątki i miała tytuł profesora, traktowała Jeannie jak swego rodzaju rywalkę i zachowywała się zazdrośnie od początku semestru; sarkała na wszystko, poczynając od jej minispódniczek, aż po sposób, w jaki parkowała samochód.
– Zrobiłaby coś takiego? – zapytała Jeannie.
– Z przyjemnością.
– Chyba masz rację. – Nigdy nie przestała jej zdumiewać małoduszność wybitnych naukowców. Widziała kiedyś otoczonego szacunkiem matematyka, który spoliczkował jednego z najbardziej genialnych amerykańskich fizyków, bo ten wepchnął się przed nim do kolejki w kafeterii. – Może powinnam ją zapytać?
Ted uniósł brwi.
– Wszystkiemu zaprzeczy.
– Poznam to po jej spojrzeniu.
– Wybuchnie afera.
– Już wybuchła.
Zadzwonił telefon. Jeannie podniosła słuchawkę, wskazując dłonią Tedowi, żeby nalał sobie kawy.
– Słucham.
– Mówi Naomi Freelander.
Jeannie zawahała się.
– Nie jestem pewna, czy powinnam z panią rozmawiać.
– Podobno przestała już pani korzystać z archiwów medycznych w swoich badaniach.
– Nie.
– Co to znaczy „nie”?
– Znaczy, że nie przestałam. Pani telefon wywołał pewną dyskusję, ale nie podjęto żadnych decyzji.
– Mam przed sobą faks z rektoratu. Uniwersytet przeprasza w nim wszystkich, których prywatność została naruszona, i zapewnia, że program został wycofany.
Jeannie zatkało ze zdumienia.
– Wysłali pani taką informację?
– Nie wiedziała pani o tym?
– Widziałam brudnopis, ale nie zgodziłam się z jego treścią.
– Wygląda na to, że zrobili to, nic pani nie mówiąc.
– Nie mogą.
– Jak to?
– Mam kontrakt, który określa wyraźnie moje prawa i obowiązki. Nie mogą robić, co im się żywnie podoba.