Mercedes dał susa do przodu. Zapiszczały hamulce, kiedy autobus Greyhounda o mało nie zahaczył o zderzak jej samochodu. Steve'a wcisnęło w fotel i przez kilka sekund miała spokój, ale potem znowu zaczął się do niej dobierać, wyjmując piersi z biustonosza i wciskając palce między nogi. Jeannie wpadła w panikę. Najwyraźniej nie obchodziło go to, że oboje mogą zginąć. Co mogła zrobić, żeby go powstrzymać?
Skręciła gwałtownie w lewo, rzucając go na drzwi i przy okazji o mało nie wpadła na samochód do wywozu śmieci. Przez ułamek sekundy spoglądała prosto w przerażoną twarz kierowcy, starszego mężczyzny z siwymi wąsami, a potem szarpnęła kierownicę w drugą stronę, uciekając przed niebezpieczeństwem.
Steve chwycił ją za udo. Jeannie wcisnęła na zmianę pedał hamulca i gazu, lecz on śmiał się tylko głośno, jakby jechał diabelską kolejką, i zaraz potem złapał ją ponownie.
Walnęła go prawym łokciem i pięścią, ale trzymając kierownicę, nie mogła włożyć w uderzenie więcej siły i zdołała go powstrzymać tylko na parę sekund.
Jak długo to będzie trwało? Czy w tym mieście nie było żadnego gliniarza?
Zobaczyła przez ramię, że mija zjazd z autostrady. Na prawo od niej, kilka jardów z tyłu, jechał stary niebieski cadillac. Jeannie w ostatniej chwili szarpnęła kierownicę. Zapiszczały opony, mercedes przechylił się i zaczął jechać na dwóch lewych kołach, a Steve runął na nią całym ciałem. Niebieski cadillac skręcił, żeby w nich nie wjechać, rozległa się fanfara oburzonych klaksonów, a zaraz potem łoskot karoserii i przypominający ksylofon brzęk pękających szyb. Prawe koła uderzyły z ogłuszającym hukiem o asfalt. Mercedes wpadł w poślizg i o mało nie uderzył o betonową barierę zjazdu, ale Jeannie zdołała jakoś odzyskać nad nim panowanie.
Dodała gazu. Kiedy tylko samochód zaczął jechać prosto, Steve wcisnął jej rękę między nogi i próbował wetknąć palce pod majtki. Jeannie wiła się w fotelu, usiłując go powstrzymać. Zerknęła na jego twarz. Spocony i uśmiechnięty, dyszał szybko z podniecenia. Świetnie się bawił. To było czyste szaleństwo.
Przed nią i za nią nie było żadnych samochodów. Przy końcu zjazdu paliły się zielone światła. Droga w lewo prowadziła na cmentarz. Na drogowskazie w prawo widniał napis: CIVIC CENTER BOULEVARD i skręciła w tę stronę, mając nadzieję, że zobaczy zatłoczone centrum handlowe i tłum ludzi na chodnikach. Z przerażeniem stwierdziła, że ulica jest kompletnie pusta; wszędzie dokoła widziała porzucone budynki i betonowe placyki. Kilkadziesiąt jardów przed nią światła zmieniły się na czerwone. Jeśli teraz stanie, przepadła z kretesem.
Steve wsunął jej palce głęboko pod majtki.
– Zatrzymaj samochód! – rozkazał. Podobnie jak ona zorientował się, że jeśli zgwałci ją w tym miejscu, nikt nie powinien mu przeszkodzić.
Zadawał jej teraz ból, szczypiąc i wciskając głęboko palce, ale gorszy od bólu był strach przed tym, co ją czeka. Nie przejmując się czerwonym światłem dodała gazu.
Z lewej strony nadjechał ambulans i skręcił tuż przed mercedesem w tę samą ulicę. Jeannie wcisnęła mocno hamulec i uciekła na prawo. Jeśli się rozbiję, udzielą mi przynajmniej pomocy, przemknęło jej przez myśl.
Steve wysunął z niej nagle palce i przez moment odczuła wielką ulgę. A potem złapał dźwignię automatycznej skrzyni biegów i przesunął ją na pozycję neutralną. Samochód stracił gwałtownie moc. Jeannie wrzuciła dźwignię z powrotem, wcisnęła pedał i wyprzedziła ambulans.
Czy to się nigdy nie skończy? Musiała dotrzeć do jakiejś zamieszkanej dzielnicy. Ale ulice Filadelfii zmieniły się nagle w księżycowy krajobraz.
Steve złapał za kierownicę i próbował skręcić na chodnik. Jeannie szarpnęła ją w drugą stronę. Tylne koła wpadły w poślizg i kierowca jadącego za nimi ambulansu zatrąbił z oburzeniem.
Steve spróbował ponownie. Tym razem był sprytniejszy. Lewą ręką przesunął dźwignię, a prawą chwycił za kierownicę. Samochód zwolnił i wjechał na krawężnik.
Jeannie puściła kierownicę i pchnęła go obu rękoma w pierś. Jej siła zaskoczyła go i poleciał do tyłu. Wrzuciła z powrotem bieg i mercedes przyspieszył, ale wiedziała, że nie zdoła z nim długo walczyć. W każdej chwili mógł znowu zatrzymać samochód i wtedy znajdzie się w pułapce.
Steve odzyskał równowagę i złapał oburącz za kierownicę. To już koniec, dłużej nie dam rady, pomyślała, skręcając w lewo i w tej samej chwili krajobraz miasta raptownie się zmienił.
Zobaczyła zatłoczoną ulicę, szpital, przed którym stała grupa ludzi, postój taksówek i uliczny kiosk z chińskimi potrawami.
– Mam cię! – krzyknęła z triumfem, wciskając hamulec. Steve złapał za kierownicę, ona szarpnęła ją w swoją stronę i mercedes zatrzymał się w końcu z piskiem opon na środku ulicy. Kilkunastu stojących przy kiosku taksówkarzy odwróciło się w ich stronę.
Steve otworzył drzwi, wyskoczył z samochodu i zniknął w tłumie.
– Dzięki Ci, Boże – szepnęła.
Przez chwilę łapała kurczowo oddech. Steve uciekł. Koszmar się skończył.
Jeden z kierowców podszedł do mercedesa i wsadził głowę przez szybę. Jeannie poprawiała na sobie w pośpiechu ubranie.
– Nic pani nie jest? – zapytał.
– Chyba nie – odparła zdyszana.
– Co się tu, do diabła, działo?
Jeannie potrząsnęła głową.
– Sama chciałabym to wiedzieć – odparła.
36
Steve czekał na Jeannie, siedząc na niskim murku przed jej domem. Było gorąco, ale on schował się w cieniu dużego wiązu. Jeannie mieszkała w starej robotniczej dzielnicy zabudowanej tradycyjnymi szeregowymi domami. Z pobliskiej szkoły wracały do domu dzieci, śmiejąc się, kłócąc i żując cukierki. Jeszcze niedawno, osiem, dziewięć lat temu, niczym się od nich nie różnił.
Teraz jednak był zgnębiony i zrozpaczony. Jego adwokat rozmawiał po południu z sierżant Michelle Delaware z Wydziału Przestępstw Seksualnych baltimorskiej policji. Poinformowała go, że zna już wyniki testu. DNA ze spermy pobranej z pochwy Lisy Hoxton było dokładnie takie samo jak DNA z krwi Stevena.
Zupełnie go to załamało. Był przekonany, że wyniki testu zakończą tę udrękę.
Czuł, że adwokat nie wierzy już w jego niewinność. Mama i tato wciąż wierzyli, ale byli w rozterce; oboje wiedzieli dosyć, żeby zdawać sobie sprawę, że test DNA jest wysoce wiarygodny.
Chwilami zastanawiał się, czy nie ma czasami rozdwojenia jaźni. Może był jakiś inny Steven, który wcielał się w niego, gwałcił kobiety, a potem znikał. W takim przypadku nie zdawałby sobie po prostu sprawy, co robi. Przypomniało mu się, że nigdy nie potrafił odtworzyć w pamięci kilkunastu sekund bójki z Tipem Hendricksem. I chciał wbić palce w mózg Prosiaka Butchera. Czy te wszystkie rzeczy robiło jego alter ego!
Nie potrafił w to uwierzyć. Musiało istnieć jakieś inne wytłumaczenie.
Jedynym promykiem nadziei było tajemnicze pokrewieństwo z Dennisem Pinkerem. Pinker miał takie samo DNA jak Steve. Coś się za tym kryło. A jedyną osobą, która mogła wyjaśnić tę zagadkę, była Jeannie Ferrami.
Dzieci zniknęły w swoich domach, a słońce schowało się za budynkami po drugiej stronie ulicy. Tuż przed szóstą na parking pięćdziesiąt jardów dalej zajechał czerwony mercedes i wysiadła z niego Jeannie. W pierwszej chwili nie zauważyła Steve'a. Otworzyła bagażnik, wyjęła z niego wielką czarną torbę na śmieci, po czym zamknęła samochód i ruszyła chodnikiem w jego stronę. Miała na sobie elegancką czarną garsonkę, ale wydawała się jakaś znużona i stawiała z trudem kroki. Steve'owi zrobiło się jej żal. Zastanawiał się, co ją tak zgnębiło. Była jednak piękna jak marzenie i obserwując ją poczuł, jak szybciej bije mu serce.
Kiedy podeszła bliżej, wstał, uśmiechnął się i zrobił krok w jej stronę.
Spojrzała na niego i na jej twarzy pojawiło się przerażenie.
Otworzyła usta i głośno krzyknęła.
Steve stanął jak wryty w miejscu.
– Co się stało, Jeannie? – zapytał skonsternowany.
– Odejdź ode mnie! – wrzasnęła. – Nie dotykaj mnie! Zaraz dzwonię po policję!