Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jezu, balowałem wczoraj tak ostro, że nic nie pamiętam – odparł bełkotliwym głosem Hank. Berrington pokiwał głową. W sobotę były jego urodziny. Musiał być pijany lub naćpany, albo jedno i drugie. – Chociaż nie, niech pan poczeka. Był jakiś telefon. Pamiętam. W środku pierdolonej nocy. Facetka powiedziała, że jest z bostońskiej policji.

– Facetka?

To mogła być Jeannie, pomyślał Berrington. Ogarnęły go złe przeczucia.

– Tak, to była kobieta.

– Czy się przedstawiła? To pomogłoby nam ustalić, czy działała w dobrej wierze.

– Jasne, że się przedstawiła, ale zapomniałem jej nazwiska. Sarah, Carol, Margaret… Susan… tak, Susan, detektyw Susan Farber.

To rozstrzygało sprawę. Susan Farber była autorką Wychowywanych oddzielnie identycznych bliźniaków, jedynej pozycji poświęconej temu tematowi. Jeannie przedstawiła się pierwszym nazwiskiem, jakie przyszło jej do głowy. To oznaczało, że ma listę. Berrington zbladł z przerażenia.

– Dlaczego do pana telefonowała? – pytał ponuro dalej.

– Chciała wiedzieć, gdzie i kiedy się urodziłem.

Dzięki temu mogła ustalić, że rozmawia z prawdziwym Henrym Kingiem.

– Trochę mnie to zdziwiło – przyznał Hank. – Czy był w tym jakiś szwindel?

Berrington wymyślił coś na poczekaniu.

– Pani Farber zbierała dane dla towarzystwa ubezpieczeniowego. To niedozwolone, ale często mamy z tym do czynienia. Przepraszamy, że pana niepokojono, panie King, i w imieniu A.T. amp; T. dziękujemy za pomoc.

– Nie ma za co.

Berrington odłożył słuchawkę kompletnie zdruzgotany. Jeannie miała nazwiska. To tylko kwestia czasu, kiedy wytropi ich wszystkich.

Jeszcze nigdy w życiu nie znajdował się w takich tarapatach.

54

Mish Delaware stanowczo nie chciała jechać do Filadelfii i przesłuchiwać Harveya Jonesa.

– Zrobiłyśmy to wczoraj, złotko – oznajmiła, kiedy Jeannie udało się z nią w końcu skontaktować o wpół do ósmej rano. – Dzisiaj są pierwsze urodziny mojej wnuczki. Mam prawo do życia prywatnego.

– Wiesz przecież, że się nie mylę! – protestowała Jeannie. – Nie myliłam się co do Wayne'a Stattnera: był sobowtórem Steve'a.

– Ale miał czarne włosy. I alibi.

– Co zamierzasz w takim razie zrobić?

– Zamierzam zadzwonić do Filadelfii, porozmawiać z kimś z Wydziału Przestępstw Seksualnych i poprosić go, żeby się tam przejechał. Prześlę im faksem portret pamięciowy. Sprawdzą, czy Harvey Jones jest do niego podobny, i zapytają, czy ma alibi na niedzielny wieczór. Jeśli odpowiedzi będą brzmiały odpowiednio „tak” i „nie”, mamy podejrzanego.

Jeannie rzuciła ze złością słuchawkę. Po tym wszystkim, przez co przeszła, po spędzeniu całej nocy w laboratorium, takiej doczekała się odpowiedzi!

Nie zamierzała siedzieć i czekać, aż policja zdecyduje się łaskawie coś zrobić. Postanowiła, że pojedzie sama do Filadelfii. Nie będzie mówić z Harveyem, nawet się do niego nie zbliży. Zaparkuje po prostu przed jego domem i poczeka, aż facet wyjdzie na ulicę. A jeśli go nie będzie, porozmawia z sąsiadami i pokaże im zdjęcie Steve'a, które dostała od Charlesa. W ten czy inny sposób ustali, czy Wayne jest jego sobowtórem.

O wpół do jedenastej była w Filadelfii. W miasteczku uniwersyteckim wystrojone czarne rodziny gromadziły się przed kaplicami, a znudzone nastolatki paliły skręty na stopniach starych domów, ale studenci wciąż wylegiwali się w łóżkach; świadczyły o tym stojące na ulicy przerdzewiałe toyoty i wysłużone chevrolety z nalepkami uniwersyteckich drużyn sportowych i lokalnych stacji radiowych.

Harvey Jones mieszkał w wielkim zniszczonym wiktoriańskim domu podzielonym na mieszkania. Jeannie znalazła wolne miejsce po drugiej stronie ulicy i przez jakiś czas obserwowała frontowe drzwi.

O jedenastej weszła do środka.

Dom trzymał się kurczowo resztek dawnej świetności. Schody wyłożone były wytartym chodnikiem, na parapetach stały tanie doniczki z zakurzonymi sztucznymi kwiatami. Wykaligrafowane starannym pochyłym pismem starszej pani komunikaty przypominały lokatorom, żeby zamykali cicho drzwi, umieszczali śmieci w szczelnie zapakowanych plastikowych workach i nie pozwalali dzieciom bawić się na korytarzu.

On tutaj mieszka, pomyślała Jeannie i ciarki przeszły jej po grzbiecie. Ciekawe, czy jest teraz w domu.

Mieszkanie Harveya miało numer 5B i mieściło się na najwyższym piętrze. Jeannie zapukała do pierwszych drzwi na parterze. Otworzył jej bosy mężczyzna z długimi włosami, splątaną brodą i zaropiałymi oczyma. Pokazała mu fotografię. Facet potrząsnął głową i zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Przypomniała sobie lokatora mieszkającego obok Lisy. Skąd się pani urwała? Z Hicksville, na Środkowym Zachodzie?

Zacisnęła zęby i wdrapała się na samą górę. Na drzwiach mieszkania 5B tkwiła w małej metalowej ramce karta z prostym napisem Jones.

Jeannie stała przez chwilę, natężając słuch, ale słyszała tylko bicie własnego serca. Z wewnątrz nie dobiegał żaden dźwięk. Chyba go tam nie było.

Zapukała do mieszkania 5A. Po chwili drzwi otworzyły się i na korytarz wyszedł starszy biały mężczyzna. Ubrany był w biały garnitur w prążki, niegdyś szalenie modny, i miał włosy tak intensywnie rude, że musiał je chyba farbować. Wydawał się przyjaźnie nastawiony.

– Cześć – powiedział.

– Cześć. Czy pański sąsiad jest w domu?

– Nie.

Jeannie doznała jednocześnie ulgi i rozczarowania. Wyjęła fotografię Steve'a, którą dał jej Charles.

– Czy to on?

Sąsiad wziął od niej zdjęcie i przyjrzał mu się, mrużąc oczy.

– Zgadza się.

Miałam rację! Oto kolejny dowód! Mój program komputerowy jest niezawodny.

– Prawdziwy przystojniak, nie?

Jeannie domyśliła się, że sąsiad jest gejem. Eleganckim starszym gejem. Uśmiechnęła się.

– Ja też tak uważam. Wie pan, gdzie może teraz być?

– Niedziele spędza na ogół poza domem. Wychodzi koło dziesiątej, wraca po kolacji.

– Czy wychodził gdzieś w zeszłą niedzielę?

– Wychodził.

To on, to musi być on.

– Wie pan może, dokąd jeździ?

– Nie.

Ja wiem. Jeździ do Baltimore.

– Nie jest zbyt rozmowny – kontynuował mężczyzna. – W gruncie rzeczy prawie wcale się nie odzywa. Jest pani policjantką?

– Nie, ale czuję się, jakbym była.

– Co takiego zrobił?

Jeannie zawahała się. Dlaczego nie powiedzieć mu prawdy?

– Zgwałcił dziewczynę – rzuciła.

Mężczyzna nie wydawał się specjalnie zdziwiony.

– Nietrudno w to uwierzyć. To dziwny facet. Widziałem dziewczyny, które wychodziły stąd z płaczem. Zdarzyło się to dwa razy.

– Żałuję, że nie mogę zajrzeć do środka – mruknęła. Może udałoby jej się odkryć jakiś dowód wiążący go z gwałtem.

Facet rzucił jej chytre spojrzenie.

– Mam klucz – oznajmił.

– Naprawdę?

– Dał mi go poprzedni lokator. Przyjaźniliśmy się. Jakoś go nie oddałem, kiedy się stąd wyniósł. A ten facet nie zmienił zamków. Myśli pewnie, że jest taki duży i silny, że nikt go nie obrabuje.

– Wpuści mnie pan do środka?

Mężczyzna zawahał się.

– Mnie też ciekawi, co tam jest. Ale co będzie, jeśli facet wróci i zastanie nas w swoim mieszkaniu? To wielki chłop… nie chciałbym, żeby się na mnie wściekł.

Jeannie także miała pewne obawy, lecz ciekawość była silniejsza.

– Jeśli pan chce, wezmę winę na siebie – powiedziała.

– Niech pani zaczeka. Zaraz wracam.

Ciekawe, co znajdzie w środku? Świątynię sadyzmu, jak w mieszkaniu Wayne'a Stattnera? Niechlujną norę pełną nie dojedzonych szybkich dań i brudnych ciuchów? Schludne aż do bólu wnętrze świadczące o obsesyjnej osobowości?

Sąsiad pojawił się z powrotem.

– A propos, jestem Maldwyn.

– Jeannie.

– Naprawdę nazywam się Bert, ale to takie banalne imię, prawda? Zawsze wolałem, żeby mówiono mi Maldwyn.

Sąsiad obrócił klucz w zamku i wślizgnął się do środka.

Weszła w ślad za nim.

Apartament Harveya był typową studencką kawalerką z aneksem kuchennym i małą łazienką. Umeblowanie składało się z nie pasujących do siebie starych gratów: sosnowej półki, pomalowanego na biało stołu, zapadającej się sofy i wielkiego starego telewizora. Pokój był od dawna nie sprzątany, łóżko nie posłane. Nie rzucało się tu w oczy nic niezwykłego.

91
{"b":"101270","o":1}