Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To najgorszy dzień w moim życiu – odparła i zaczęła płakać.

24

Steve Logan odłożył słuchawkę.

Wcześniej wziął prysznic, ogolił się, włożył czyste ubranie i zjadł kopiasty talerz przyrządzonej przez matkę lazanii. Opowiedział rodzicom o wszystkim, co przeszedł, chwila po chwili. Był przekonany, że oskarżenie zostanie wycofane zaraz po otrzymaniu wyników DNA, oni jednak nalegali, aby zapewnił sobie pomoc prawną, i nazajutrz z samego rana miał zobaczyć się z adwokatem. Całą drogę z Baltimore do Waszyngtonu przedrzemał na tylnym siedzeniu należącego do ojca lincolna i chociaż trudno było uznać, że odespał w ten sposób półtorej bezsennej nocy, czuł się doskonale.

I chciał się zobaczyć z Jeannie.

Miał ochotę na spotkanie, zanim do niej zadzwonił. Teraz, kiedy dowiedział się, w jakich znalazła się tarapatach, pragnął tego jeszcze bardziej. Chciał wziąć ją w ramiona i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

Czuł również, że musi być jakiś związek między jej i jego problemami. Wszystko zaczęło się psuć od chwili, gdy przedstawiła go swojemu szefowi i Berrington zrobił wielkie oczy.

Chciał się dowiedzieć czegoś więcej o tajemnicy swojego pochodzenia. Na razie nie mówił nic rodzicom. To było zbyt dziwaczne i niepokojące. Ale musiał porozmawiać o tym z Jeannie.

Podniósł słuchawkę, żeby znowu do niej zadzwonić, ale potem zmienił zdanie. Jeannie odpowie pewnie, że nie chce się z nim spotkać. Ludzie w depresji reagują na ogół w ten sposób, jeśli nawet potrzebne jest im czyjeś ramię, na którym mogliby się wypłakać. Może powinien zapukać po prostu do jej drzwi i powiedzieć: Cześć, spróbujmy sobie jakoś wzajemnie pomóc.

Zajrzał do kuchni. Mama szorowała drucianą szczotką półmisek po lazanii. Tato wyskoczył na godzinę do biura. Steve zaczął wkładać naczynia do zmywarki.

– Może ci się to wydać trochę dziwne, ale… – zaczął.

– …ale jedziesz zobaczyć się z dziewczyną.

– Skąd wiesz? – zapytał z uśmiechem.

– Jestem twoją matką, a to znaczy, że mam szósty zmysł. Jak się nazywa?

– Jeannie Ferrami. Doktor Ferrami.

– Przedstawiasz mi ją, jakbym była żydowską matką. Ma mi imponować to, że jest lekarką?

– Jest naukowcem, nie lekarką.

– Jak wygląda?

– Bardzo atrakcyjna: wysoka, wysportowana… niesamowicie dobrze gra w tenisa… ma długie ciemne włosy, ciemne oczy i delikatne srebrne kółko w nosie. Jest przebojowa: mówi, co chce, nie owija niczego w bawełnę, ale często się również śmieje. Kilka razy ją rozśmieszyłem, ale chodzi głównie o to… – szukał właściwego słowa – że czuje się jej obecność. Kiedy jest przy tobie, nie możesz po prostu odwrócić od niej wzroku.

Matka przez chwilę bacznie mu się przyglądała.

– Rany boskie… naprawdę się zadurzyłeś.

– No, niekoniecznie… Chociaż właściwie masz rację. Szaleję za nią.

– Czy ona czuje to samo?

– Jeszcze nie.

Matka czule się do niego uśmiechnęła.

– Jedź, zobacz się z nią. Mam nadzieję, że na ciebie zasługuje.

Pocałował ją.

– Jak to się stało, że jesteś taka dobra? – zapytał.

– Praktyka – odparła.

Samochód Steve'a stał zaparkowany przed domem; matka zabrała go z kampusu Jonesa Fallsa i przyprowadziła do Waszyngtonu. Teraz wyjechał nim na drogę międzystanową 95 i ruszył z powrotem do Baltimore.

Jeannie potrzebowała czyjejś troskliwej opieki. Opowiedziała mu przez telefon, jak wystawił ją do wiatru rektor uniwersytetu i obrabował własny ojciec. Ktoś musiał podnieść ją na duchu, a to było coś, do czego świetnie się nadawał.

Jadąc wyobrażał sobie Jeannie. Siedziała przy nim na kanapie, śmiała się i mówiła: „Cieszę się, że przyjechałeś, przy tobie czuję się o niebo lepiej… A może się po prostu rozbierzemy i wskoczymy do łóżka?”

Zatrzymał się na parkingu w pobliżu Mount Washington i kupił pizzę z owocami morza, butelkę chardonnay za dziesięć dolarów, czekoladowo-orzechowe lody Ben amp; Jerry i dziesięć żółtych goździków. Na pierwszej stronie „Wall Street Journal” zobaczył duży artykuł dotyczący Genetico i uprzytomnił sobie, że ta właśnie firma finansuje badania Jeannie. Wyglądało na to, że mają zamiar przejąć duży niemiecki konglomerat, Landsmann. Nie zastanawiając się długo, kupił gazetę.

Jego przyjemne fantazje psuła obawa, że Jeannie mogła gdzieś wyjść. Mogła też siedzieć w domu i nie chcieć otworzyć drzwi. Albo mieć gości.

Z zadowoleniem zobaczył stojącego przed domem czerwonego mercedesa 280C. A potem uświadomił sobie, że mogła wyjść gdzieś pieszo, zamówić taksówkę lub pojechać ze znajomymi.

Przy domofonie nie miała kamery. Steve nacisnął guzik i wlepił wzrok w głośnik czekając, aż się odezwie. Nic takiego się nie stało. Nacisnął ponownie. Coś zatrzeszczało w głośniku. Zabiło mu szybciej serce.

– Kto tam? – odezwał się poirytowany głos.

– To ja, Steve Logan. Przyjechałem cię pocieszyć.

– Nie mam dzisiaj ochoty przyjmować gości, Steve – odparła po kilku chwilach.

– Pozwól mi przynajmniej dać ci te kwiaty.

Jeannie nie odpowiadała. Boi się, pomyślał, i ogarnęło go gorzkie rozczarowanie. Powiedziała, że wierzy w jego niewinność, ale zrobiła to, kiedy siedział za kratkami. Teraz, gdy stał na jej progu i była sama, nie była już taka pewna.

– Nie zmieniłaś chyba zdania na mój temat? – zapytał. – Wciąż wierzysz, że jestem niewinny? Jeśli nie, po prostu sobie pójdę.

Zadźwięczał brzęczyk i drzwi się otworzyły.

Ta kobieta nie potrafi cofnąć się przed wyzwaniem, pomyślał.

Wszedł do małego hallu, w którym znajdowało się dwoje drzwi. Jedne z nich były otwarte i prowadziły na górę. U szczytu schodów stała Jeannie ubrana w jasnozielony podkoszulek.

– Chyba powinnam cię wpuścić – powiedziała.

Nie było to najcieplejsze powitanie, ale Steve uśmiechnął się i wszedł po schodach, niosąc w papierowej torbie swoje prezenty. Zaprosiła go do małego salonu z wnęką kuchenną. Zauważył, że lubi czerń i biel urozmaicone plamami jaskrawych kolorów. Miała obitą czarnym materiałem kanapę z pomarańczowymi poduszkami, niebieski zegar na pomalowanej na biało ścianie, żółte klosze, biały blat kuchenny i czerwone kubki.

– Posłuchaj – oznajmił, kładąc torbę na blacie. – Musisz coś zjeść, żeby się lepiej poczuć. – Wyjął pizzę. – I napić się wina, żeby się odprężyć. Potem, jeśli będziesz miała ochotę na coś specjalnego, możesz zjeść te lody, prosto z kartonu, nie wykładaj ich nawet na talerzyk. A kiedy już wszystko zjesz i wypijesz, nadal będziesz miała te kwiaty. Rozumiesz?

Spojrzała na niego, jakby był z Marsa.

– A swoją drogą – dodał – pomyślałem sobie, że potrzebujesz kogoś, kto przyjedzie tutaj i powie ci, że jesteś naprawdę wyjątkową, wspaniałą osobą.

W oczach stanęły jej łzy.

– Chrzań się! – mruknęła. – Ja nigdy nie płaczę.

Położył ręce na ramionach Jeannie. Po raz pierwszy jej dotykał. Nieśmiało przyciągnął ją do siebie. Nie opierała się. Nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, objął ją. Była prawie tak samo wysoka jak on. Oparła głowę na jego ramieniu i jej ciałem wstrząsnął szloch. Pogładził ją po włosach. Były miękkie i ciężkie. Męskość stwardniała mu niczym wąż strażacki i trochę się od niej odsunął, mając nadzieję, że tego nie zauważy.

– Wszystko będzie dobrze – powiedział. – Poradzisz sobie.

Tuliła się do niego przez długą cudowną chwilę. Czuł ciepło jej ciała i wdychał jej zapach. Miał wielką ochotę ją pocałować, ale bał się, że jeśli będzie się zbytnio spieszył, Jeannie odrzuci jego zaloty. A potem chwila minęła i Jeannie odsunęła się.

Wytarła nos o skraj podkoszulka i przez chwilę mignął mu przed oczyma jej płaski opalony brzuch.

– Dziękuję – powiedziała. – Potrzebowałam ramienia, na którym mogłabym się wypłakać.

Trochę zraził go jej rzeczowy ton. Dla niego była to ważna uczuciowo chwila; dla niej okazja, żeby wyładować emocje.

– Oferuję pełny zakres usług – oświadczył kpiącym tonem, ale zaraz potem pożałował, że się w ogóle odezwał.

48
{"b":"101270","o":1}