– Mieszkaliśmy wtedy w Fort Bragg w Karolinie Północnej.
Jeannie stłumiła cisnące się na usta przekleństwo.
– Major trenował poborowych przed ich wyjazdem do Wietnamu – oświadczyła z dumą Charlotte. – Wojskowa służba medyczna miała duży szpital w Bragg. Tam właśnie urodził się Dennis.
Jeannie nie przychodziło do głowy żadne inne pytanie. Wszystko to stawało się coraz bardziej tajemnicze.
– Dziękuję pani bardzo za pomoc, pani Pinker – powiedziała.
– Drobiazg.
Odłożyła słuchawkę i wróciła do laboratorium, w którym krzątała się już Lisa.
– Wygląda na to, że Steven i Dennis urodzili się w odstępie trzynastu dni w dwóch różnych stanach – poinformowała ją.
Lisa otworzyła nowe pudełko laboratoryjnych probówek.
– Można to sprawdzić ponad wszelką wątpliwość – odparła. – Jeśli mają takie samo DNA, są jednojajowymi bliźniętami bez względu na to, co ktokolwiek mówi na temat ich urodzenia.
Wyjęła dwie małe dwucalowe probówki. Każda miała korek na górze i stożkowate dno. Otworzyła opakowanie z nalepkami, napisała na jednej „Dennis Pinker”, na drugiej „Steven Logan”, przykleiła je do probówek, które postawiła na stojaku.
Następnie odkorkowała probówkę z krwią Dennisa, wpuściła kroplę do jednej ze świeżych probówek i zrobiła to samo z krwią Stevena, którą wyjęła z lodówki.
Używając wykalibrowanej pipety dodała do każdej z probówek dokładnie odmierzoną ilość chloroformu, a potem wzięła drugą pipetę i dodała tak samo ściśle odmierzoną ilość fenolu.
Na koniec zakorkowała obie probówki i umieściła je na kilka sekund w wirówce. Chloroform rozpuszczał tłuszcze, a fenol rozkładał proteiny, lecz długie spiralne cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego pozostawały nietknięte.
– To wszystko, co możemy dzisiaj zrobić – stwierdziła, stawiając z powrotem probówki w stojaku.
Rozpuszczalny w wodzie fenol oddzielał się powoli od chloroformu, a DNA pozostawało w roztworze, z którego można je było pobrać pipetą do następnego etapu badań. Ale z tym trzeba było zaczekać do rana.
Gdzieś w budynku zadzwonił telefon. Jeannie nadstawiła ucha; dzwonek dochodził chyba z jej gabinetu. Wróciła do siebie i podniosła słuchawkę.
– Halo?
– Czy mówię z doktor Ferrami?
Nienawidziła ludzi, którzy pytali o nazwisko osoby, do której się dodzwonili, sami się przy tym nie przedstawiając. To tak, jakby ktoś zapukał do czyichś drzwi i kazał gospodarzowi mówić, jak się nazywa.
Tak, to ja – odparła, choć na końcu języka miała sarkastyczną odpowiedź. – Mogę wiedzieć, z kim mówię?
– Naomi Freelander. Jestem z „New York Timesa”. – Facetka miała głos pięćdziesięcioletniej nałogowej palaczki. – Chciałabym pani zadać kilka pytań.
– O tej porze?
– Pracuję dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pani raczej też.
– Dlaczego pani do mnie telefonuje?
– Zbieram materiały do artykułu na temat etyki badań naukowych.
– O! – Jeannie natychmiast pomyślała o Stevenie, który nie wiedział, że został adoptowany. To był rzeczywiście problem etyczny, choć nie taki, którego nie można by rozwiązać… ale w „Timesie” nie mogli przecież o niczym wiedzieć. – Co panią interesuje?
– Wertuje pani podobno medyczne bazy danych, szukając odpowiednich osób do swoich badań.
– O to pani chodzi… – Jeannie odetchnęła z ulgą. Pod tym względem nie miała się czego obawiać. – Zgadza się, napisałam program komputerowy, który przeszukuje bazy danych i odnajduje pasujące do siebie pary. Moim celem jest odnalezienie identycznych bliźniaków. Program można zastosować do każdej bazy danych.
– Żeby go jednak zastosować, uzyskała pani dostęp do danych medycznych.
– To zależy, co pani rozumie przez dostęp. Bardzo uważałam, aby nie naruszyć niczyjej prywatności. Nigdy nie oglądam wyników badań konkretnych osób. Program ich nie drukuje.
– A co drukuje?
– Nazwiska dwóch osób, ich adresy i numery telefonów.
– Ale podaje je parami.
– Oczywiście, taki jest przecież cel.
– Zatem jeśli program porównał na przykład elektro-encefalogramy, dowiedziała się pani, że ktoś ma takie same fale mózgowe jak ktoś inny.
– Takie same albo podobne. Ale nie dowiem się niczego na temat stanu zdrowia tych dwóch osób.
– Niemniej, jeżeli wiedziała pani wcześniej, że jedna z nich cierpi na paranoidalną schizofrenię, nietrudno będzie zgadnąć, że druga choruje na to samo.
– Nigdy nie wiemy takich rzeczy.
– Może pani znać którąś z osób stanowiących parę.
– Jakim cudem?
– Może być pani dozorcą, kimkolwiek.
– Niech pani nie żartuje.
– To jest możliwe.
– I o tym ma być ten artykuł?
– Niewykluczone.
– W porządku, rzecz jest teoretycznie możliwa, ale prawdopodobieństwo wydaje się tak nikłe, że żaden rozsądnie myślący człowiek nie weźmie go pod uwagę.
– Można się o to spierać.
Dziennikarka zdecydowana była szukać dziury w całym bez względu na fakty i Jeannie zaczęła się martwić. Miała dość problemów bez ściągania sobie na głowę prasy.
– Ma pani jakieś konkrety? – zapytała. – Znalazła pani kogoś, kto uważa, że naruszone zostały jego dobra osobiste?
– Interesuje mnie potencjalne niebezpieczeństwo.
Jeannie uderzyła nagła myśl.
– A swoją drogą, kto powiedział pani, żeby się do mnie zwrócić?
– Dlaczego pani pyta?
– Z takiego samego powodu, z jakiego pani pyta mnie. Chcę znać prawdę.
– Nie mogę pani powiedzieć.
– To ciekawe – stwierdziła Jeannie. – Opowiedziałam pani dość obszernie o swoich badaniach i metodach. Nie mam nic do ukrycia. O pani jednak nie można powiedzieć tego samego. Mam wrażenie, że pani się czegoś wstydzi. Może tego, w jaki sposób dowiedziała się o moim projekcie?
– Niczego się nie wstydzę – odparła ostro dziennikarka.
Jeannie czuła, jak ogarnia ją złość. Za kogo się uważa ta baba?
– Ktoś się w każdym razie wstydzi. Jeśli to nieprawda, dlaczego nie chce mi pani podać jego nazwiska?
– Muszę chronić swoich informatorów.
– Przed czym? – Jeannie wiedziała, że nie powinna zaogniać sytuacji. Niczego nie wygra, nastawiając prasę wrogo do siebie. Nie mogła jednak ścierpieć arogancji tej jędzy. – Jak już powiedziałam, moim metodom nie można nic zarzucić. Nie naruszają niczyjej prywatności. Dlaczego więc pani informator ma podlegać ochronie?
– Ludzie mają swoje powody…
– Nie sądzi pani, że ta osoba zrobiła to z nieczystych pobudek? – zapytała. Dlaczego ktoś chciałby mi zaszkodzić, zastanawiała się.
– Nie będę tego komentować.
– Bez komentarza, tak? – odparła z przekąsem. – Gdzieś już to słyszałam.
– Dziękuję za pomoc, doktor Ferrami.
– Nie ma o czym mówić – powiedziała. Odłożyła słuchawkę, a potem przez dłuższą chwilę wpatrywała się w telefon. – Co tu jest, do cholery, grane? – mruknęła.
ŚRODA
21
Berrington Jones źle spał.
Noc spędził z Pippą Harpenden. Pippa pracowała jako sekretarka na wydziale fizyki i próbowało ją poderwać wielu profesorów, w tym również kilku żonatych, ale Berrington był jedynym, z którym się umawiała. Elegancko się ubrał, zabrał ją do kameralnej restauracji i zamówił wykwintne wina. Siedząc przy stoliku, delektował się spojrzeniami swoich rówieśników, którzy jedli kolację z brzydkimi starymi żonami. A potem przyprowadził Pippę do domu, zapalił świece, włożył jedwabną piżamę i kochał się z nią powoli, aż łapała kurczowo oddech z rozkoszy.
O czwartej rano zbudził się jednak i zaczął myśleć o wszystkim, co mogło pokrzyżować mu szyki. Hank Stone sączył podczas konferencji prasowej zafundowane przez wydawcę tanie wino; niewykluczone, że rozmowa z Berringtonem wyleciała mu po prostu z głowy. A jeśli nawet ją zapamiętał, redaktorzy „New York Timesa” mogli uznać, że sprawa nie kwalifikuje się do druku. Mogli zasięgnąć języka i zorientować się, że Jeannie nie robi nic zdrożnego. Albo po prostu odłożyć wszystko do przyszłego tygodnia, kiedy będzie już za późno.