– Co za przyjemna niespodzianka! – stwierdził. – Prawdę mówiąc, to jedyna miła rzecz, która mi się dzisiaj przydarzyła.
Mimo wesołego tonu wyglądał okropnie: był napięty i zmęczony.
– Jak się czujesz?
– Nie najlepiej. Wsadzili mnie do jednej celi z mordercą, który ma kaca po cracku. Boję się zasnąć.
Zrobiło jej się go strasznie żal. Powtarzała sobie, że ten chłopak zgwałcił podobno Lisę. Ale nie mogła w to uwierzyć.
– Jak długo możesz tu zostać?
– Jutro mam przesłuchanie w sprawie kaucji. Jeśli sędzia jej nie wyznaczy, mogę tu siedzieć aż do czasu, kiedy przyjdą wyniki badań DNA. Trwa to podobno trzy dni.
Wzmianka o DNA przypomniała jej o powodzie wizyty.
– Widziałam dzisiaj twojego brata.
– I co?
– Nie ma wątpliwości. Jest twoim sobowtórem.
– Może to on zgwałcił Lisę Hoxton.
Jeannie potrząsnęła głową.
– Mógłby to zrobić, gdyby uciekł w niedzielę z więzienia. Ale on wciąż siedzi za kratkami.
– Nie sądzisz, że mógł ją zgwałcić i wrócić? Żeby mieć żelazne alibi?
– Mało prawdopodobne. Gdyby Dennis wydostał się z więzienia, nic nie zmusiłoby go do powrotu.
– Chyba masz rację – stwierdził ponuro Steve.
– Chciałam ci zadać kilka pytań.
– Strzelaj.
– Muszę jeszcze raz zapytać o twoją datę urodzenia.
– Dwudziesty piąty sierpnia.
Zgadzało się to z tym, co miała w dokumentach. Może zapisała błędnie datę urodzenia Dennisa.
– Wiesz, gdzie się urodziłeś?
Tak. Tato stacjonował wtedy w Fort Lee, w Wirginii, i urodziłem się w tamtejszym szpitalu wojskowym.
– Jesteś tego pewien?
– Najzupełniej. Mama opisała to w swojej książce Mam dziecko.
Steven zmrużył oczy w sposób, który już kilkakrotnie u niego zaobserwowała. Domyśliła się, że stara się odgadnąć jej myśli.
– Gdzie urodził się Dennis? – zapytał.
– Jeszcze nie wiem.
– Ale mamy tę samą datę urodzenia?
– Niestety, Dennis podaje, że urodził się siódmego września. To może być błąd. Zamierzam to jeszcze raz sprawdzić. Zadzwonię do jego matki, kiedy tylko wrócę do laboratorium. Rozmawiałeś już ze swoimi rodzicami?
– Nie.
– Chcesz, żebym do nich zadzwoniła?
– Nie! Proszę, nie rób tego. Nie chcę, żeby o czymkolwiek wiedzieli, dopóki nie oczyszczą mnie z zarzutów.
Jeannie zmarszczyła brwi.
– Z tego, co opowiadałeś, wynika, że mógłbyś na nich liczyć.
– Na pewno. Nie chcę jednak ich narażać na to wszystko.
– Nie wątpię, że to byłoby dla nich bolesne. Ale może woleliby o tym wiedzieć. Mogliby ci pomóc.
– Nie, proszę, nie dzwoń do nich.
Jeannie wzruszyła ramionami. Czuła, że jest coś, o czym nie chce jej powiedzieć. Lecz to była jego decyzja.
– Jak on wygląda?
– Dennis? Zewnętrznie do złudzenia cię przypomina.
– Czy ma długie włosy, wąsy, brud za paznokciami, krosty na twarzy?
– Włosy ma obcięte krótko, dokładnie tak jak ty, nie ma zarostu i brudu za paznokciami, jest czysty. Można by go wziąć za ciebie.
– Jezu. – Na Stevenie wywarło to duże wrażenie.
– Różnica leży w jego zachowaniu. Nie bardzo wie, jak odnosić się do reszty ludzkiej rasy.
– To bardzo dziwne.
– Nie sądzę. W gruncie rzeczy potwierdza to moją teorię. Byliście obaj, jak ja to nazywam, dzikimi dziećmi. Zaczerpnęłam to określenie z pewnego francuskiego filmu. Określam nim dzieci, które są bardzo aktywne i odważne i nie dają się kontrolować. Takie dzieci bardzo trudno przyswajają sobie reguły społecznej gry. Charlotte Pinker i jej mężowi nie udało się to z Dennisem. Twoi rodzice odnieśli sukces.
Stevena zbytnio to nie pocieszyło.
– Mimo to pod spodem ja i Dennis jesteśmy tacy sami – stwierdził.
– Obaj urodziliście się dzicy.
– Ale mnie się udało trochę ucywilizować.
Widziała, że jest głęboko zaniepokojony.
– Dlaczego tak to cię dręczy?
– Wolę uważać się za istotę ludzką, a nie oswojonego goryla.
Nie zważając na jego poważną minę, wybuchnęła śmiechem.
– Goryle też muszą się przystosować społecznie. Podobnie jak wszystkie zwierzęta, które żyją w grupie. Stąd właśnie wywodzą się zachowania przestępcze.
Steven najwyraźniej się zainteresował.
– Z życia w grupie?
– Oczywiście. Zbrodnia jest złamaniem ważnej społecznej reguły. Samotne zwierzęta nie mają żadnych reguł. Niedźwiedź niszczy jamę innego niedźwiedzia, kradnie jego jedzenie i zabija młode. Wilki tego nie robią; gdyby tak się zachowywały, nie mogłyby żyć w stadzie. Są monogamiczne, troszczą się o cudze potomstwo i szanują osobistą przestrzeń innych. Jeśli któryś z nich łamie zasady, spotyka go kara; jeśli robi to dalej, zabijają go albo wyrzucają ze stada.
– A jak ma się do tego łamanie mniej ważnych społecznych reguł?
– Na przykład puszczanie bąków w windzie? Nazywamy to złymi manierami. Jedyną karę stanowi dezaprobata innych. Zdumiewające, jak bardzo jest skuteczna.
– Dlaczego tak cię interesują ludzie, którzy łamią reguły?
Jeannie pomyślała o swoim ojcu. Nie wiedziała, czy ma kryminalne geny, czy ich nie ma. Stevena mogła podnieść na duchu wiadomość, że ona także ma kłopoty ze swoim genetycznym dziedzictwem. Lecz kłamała na temat taty tak długo, że niełatwo jej było teraz mówić prawdę.
– To ważne zagadnienie – odparła wymijająco. – Wszyscy interesują się przestępczością.
Drzwi za jej plecami otworzyły się i do środka zajrzała kobieta w mundurze.
– Pani czas się skończył, doktor Ferrami.
– W porządku – odparła przez ramię. – Czy wiedziałeś, Steve, że Lisa Hoxton jest moją najlepszą przyjaciółką w Baltimore?
– Nie, nie wiedziałem tego.
– Pracuje na moim wydziale jako laborantka.
– Jaka jest?
– Nie należy do osób, które bezpodstawnie by kogoś oskarżały.
Steve pokiwał głową.
– Mimo to chcę, żebyś wiedział, że nie wierzę w twoją winę.
Przez moment myślała, że Steve wybuchnie płaczem.
– Dziękuję – odezwał się w końcu grubym głosem. – Nie potrafię powiedzieć, ile to dla mnie znaczy.
– Zadzwoń do mnie, kiedy stąd wyjdziesz. – Podała mu swój numer. – Potrafisz zapamiętać?
– Żaden problem.
Jeannie nie miała ochoty wyjść. Uśmiechnęła się, chcąc dodać mu w jakiś sposób otuchy.
– Życzę powodzenia.
– Dziękuję. Będzie mi tu potrzebne.
Odwróciła się i szybko wyszła.
Policjantka odprowadziła ją do hallu. Kiedy wracała na parking, było już ciemno. Po wjeździe na Jones Falls Expressway, włączyła długie światła i nacisnęła gaz do dechy, chcąc jak najszybciej dotrzeć na uniwersytet. Wiedziała, że jest dobrym, lecz trochę brawurowym kierowcą. Nie miała jednak cierpliwości wlec się pięćdziesiąt pięć mil na godzinę.
Biała honda accord Lisy stała już na parkingu przed Wariatkowem. Jeannie zaparkowała obok niej i weszła do budynku. Lisa zapalała właśnie światła w laboratorium. Pojemnik z pobraną od Dennisa Pinkera krwią stał na stole.
Gabinet Jeannie mieścił się po drugiej stronie korytarza. Jeannie otworzyła drzwi, wsuwając w otwór swoją plastikową kartę, po czym weszła do środka i wystukała numer domu Pinkerów w Richmond.
– Nareszcie! – szepnęła, kiedy w słuchawce odezwał się długi sygnał.
Telefon odebrała Charlotte.
– Jak cię czuje mój syn? – zapytała.
– Cieszy się dobrym zdrowiem – poinformowała ją Jeannie. Nie wyglądał na psychopatę, pomyślała, póki nie przystawił mi noża do oka i nie kazał zdjąć majtek. Zastanawiała się, co może o nim dobrego powiedzieć. – Bardzo miło się z nim współpracowało – dodała.
– Zawsze odznaczał się wykwintnymi manierami – wycedziła Charlotte z południowym akcentem, zarezerwowanym dla najbardziej wyszukanych zniewag.
– Chciałabym upewnić się co do jego daty urodzenia, pani Pinker.
– Urodził się siódmego września – odparła, tak jakby ten dzień powinien stać się narodowym świętem.
Nie była to odpowiedź, której spodziewała się Jeannie.
– W jakim to było szpitalu?