Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nigdy tak do mnie nie mów, śmieciu – warknął.

Steve poczuł, jak opuszcza go gniew. Allaston nie robił mu nic złego. Zdał sobie sprawę, że to teatr. Facet grał swoją rolę, w dodatku niezbyt dobrze. On był złym gliniarzem, to Mish jest dobra. Za chwilę wejdzie tutaj, zaproponuje mu kawę i odegra rolę jego przyjaciółki. W gruncie rzeczy będzie jednak miała dokładnie ten sam cel co Allaston: zmusić go, żeby przyznał się do zgwałcenia kobiety, której nie widział nigdy w życiu i która nazywała się Lisa Margaret Hoxton.

– Niech pan sobie daruje ten cyrk – powiedział. – Wiem, że jest pan pieprzonym twardzielem, któremu włosy wyrastają z nozdrzy, a pan wie, że gdybyśmy spotkali się gdzie indziej i nie miałby pan przy pasie tej spluwy, skopałbym panu dupę, więc przestańmy robić z siebie pajaców.

Allaston zrobił zdziwioną minę. Myślał pewnie, że Steve będzie zbyt przerażony, żeby się odezwać. Puścił jego koszulę i podszedł do drzwi.

– Mówili mi, że strugasz cwaniaka – stwierdził. – Więc posłuchaj, co zrobię, żeby nauczyć cię moresu. Wrócisz teraz na jakiś czas do aresztu, ale tym razem będziesz miał towarzystwo. Mamy na dole czterdzieści jeden cel, lecz wszystkie są z różnych powodów nieczynne, będziemy więc musieli trzymać cię razem z facetem, który nazywa się Rupert Butcher. Mówią na niego Prosiak. Uważasz się za wielkiego sukinsyna, ale on jest jeszcze większy. Przez trzy ostatnie dni szprycował się crackiem, więc trochę boli go głowa. Zeszłej nocy, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ty podkładałeś ogień na uniwerku i posuwałeś swoim brudnym kutasem biedną Lisę Hoxton, Prosiak Butcher zadźgał na śmierć widłami swojego kochanka. Na pewno przypadniecie sobie do gustu. Idziemy.

Steve'a ogarnął lęk. Cała odwaga wyciekła z niego, jakby ktoś wyciągnął korek z butelki. Czuł się bezbronny i pokonany. Do tej pory Allaston upokarzał go, ale nie próbował zastraszyć. Teraz sytuacja się zmieniła. Nie wiadomo, czym mogła się zakończyć noc z psychopatą. Ten Butcher popełnił już jedno morderstwo. Jeśli umiał racjonalnie myśleć, wiedział, że niewiele straci, popełniając następne.

– Niech pan poczeka – powiedział drżącym głosem.

Allaston powoli się odwrócił.

– Tak?

– Jeśli się przyznam, dostanę własną celę?

Gliniarz odetchnął z ulgą.

– Jasne – odparł. W jego głosie zabrzmiała nagle przyjazna nuta.

Ta zmiana tonu rozwścieczyła Steve'a.

– Ale jeśli tego nie zrobię, zamorduje mnie Prosiak Butcher.

Allaston rozłożył bezradnie ręce.

Steve poczuł, jak jego strach zamienia się w nienawiść.

– W takim razie, detektywie – powiedział – pierdolę pana.

Na twarzy Allastona po raz kolejny ukazało się zaskoczenie.

– Ty sukinsynu – mruknął. – Zobaczymy, czy będziesz takim chojrakiem za parę godzin. Ruszaj.

Zaprowadził Steve'a do windy i zjechał z nim do aresztu. Na dole wciąż dyżurował Spike.

– Umieść tego drania razem z Prosiakiem – nakazał Allaston.

Spike uniósł brwi.

– Aż tak źle?

– Tak. A propos… Steve ma koszmary.

– Naprawdę?

– Gdybyś usłyszał, że krzyczy, nie przejmuj się, to tylko zły sen.

– Kapuję – odparł Spike.

Allaston zostawił ich i Spike zaprowadził Steve'a do celi.

Prosiak leżał na pryczy. Nie był wyższy od Steve'a, lecz o wiele cięższy. Wyglądał jak kulturysta, którego wyciągnięto z wraku samochodu: pokrwawiony podkoszulek opinał napięte mięśnie. Leżał na plecach, z głową odwróconą do ściany i nogami zwisającymi z pryczy. Kiedy Spike wpuścił Steve'a do środka, otworzył oczy.

Drzwi zatrzasnęły się i Spike przekręcił klucz w zamku.

Prosiak zmierzył wzrokiem Steve'a.

Steve odwzajemnił mu się tym samym. – Słodkich snów – powiedział Spike.

Prosiak zamknął oczy.

Steve siadł na podłodze, oparł się plecami o ścianę i wbił wzrok w swojego sublokatora.

14

Berrington Jones jechał powoli do domu. Czuł jednocześnie ulgę i rozczarowanie. Niczym odchudzający się łakomczuch, który walcząc z pokusą podchodzi do lodziarni i widzi nagle, że jest zamknięta, wiedział, że los uchronił go przed czymś, czego w żadnym wypadku nie powinien robić.

Z drugiej strony w ogóle nie udało mu się rozwiązać problemu, który stwarzały badania Jeannie. Może zamiast zabawiać ją rozmową więcej czasu powinien poświęcić na zadanie jej kilku pytań. Zatopiony w rozmyślaniach zaparkował przed domem i wszedł do środka.

Wewnątrz panowała cisza: gosposia, Mariannę, musiała pójść do łóżka. Berrington zajrzał do gabinetu i sprawdził automatyczną sekretarkę. Nagrała się jedna wiadomość:

„Profesorze, tu sierżant Michelle Delaware z Wydziału Przestępstw Seksualnych. Dziękuję bardzo za pomoc, której nam pan dzisiaj udzielił. – Berrington wzruszył ramionami. Potwierdził tylko, że Lisa pracuje na wydziale psychologii. – Ponieważ jest pan zwierzchnikiem Lisy Hoxton – mówiła dalej policjantka – i gwałtu dokonano na uczelni, uznałam, że powinnam pana zawiadomić, iż dziś wieczorem aresztowaliśmy mężczyznę, którego podejrzewamy o popełnienie tego przestępstwa. Tak się składa, że był dzisiaj badany w pańskim laboratorium. Nazywa się Steven Logan”.

– Jezu Chryste – jęknął Berrington.

„Ofiara rozpoznała go podczas konfrontacji, sądzę więc, że badanie DNA potwierdzi jego winę. Proszę przekazać tę wiadomość wszystkim, którzy pana zdaniem powinni ją poznać. Dziękuję”.

– Nie! – krzyknął Berrington i usiadł ciężko na krześle. – Nie – powtórzył ciszej.

A potem zaczął płakać.

Po chwili, wciąż płacząc, wstał z krzesła i zamknął drzwi gabinetu, bojąc się, że wejdzie do niego gosposia. Następnie usiadł z powrotem za biurkiem, schował głowę w dłoniach i przez jakiś czas w ogóle się nie poruszał.

Kiedy się w końcu uspokoił, podniósł słuchawkę i wybrał numer: który znał na pamięć.

– Żeby tylko nie odpowiedział automat, Boże – powiedział na głos, słuchając powtarzającego się sygnału.

– Halo? – rozległ się młody męski głos.

– To ja.

– Cześć, jak się masz?

– Jestem załamany.

– Och.

W głosie młodego mężczyzny zabrzmiało poczucie winy. Jeśli Berrington miał jeszcze jakieś wątpliwości, pozbył się ich w tej chwili.

– Wiesz, w jakiej dzwonię sprawie?

– Nie mam pojęcia.

– Nie próbuj ze mną tych sztuczek. Mówię o niedzielnym wieczorze.

Młody mężczyzna westchnął.

– Tak?

– Ty cholerny głupcze. Byłeś na uniwersytecie. Zobaczyłeś ją i… – Berrington zdał sobie sprawę, że nie powinien zbyt wiele mówić przez telefon. – Znowu to zrobiłeś.

– Przepraszam…

– Przepraszasz!

– Jak się dowiedziałeś?

– Z początku wcale cię nie podejrzewałem… Myślałem, że wyjechałeś z miasta. Ale potem aresztowali kogoś, kto wygląda dokładnie jak ty.

– Rany. To znaczy, że jestem…

– Jesteś bezpieczny.

To wspaniale. Słuchaj…

– Co?

– Chyba nic nie powiesz? Policji ani nikomu.

– Nie, nie powiem nikomu – odparł z ciężkim sercem Berrington. – Możesz na mnie polegać.

29
{"b":"101270","o":1}