– To niedobrze. – Berrington udał z drżeniem serca, że ma zamiar zakończyć rozmowę. – Pogadamy później.
Zgodnie z jego oczekiwaniami Jack uprzedził go.
– Aha, Berry. Co sądzisz o tych bredniach, które napisali dzisiaj w „Timesie”? O Jeannie?
Berrington odetchnął z ulgą.
– O tym? Burza w szklance wody – mruknął lekceważącym tonem.
– Próbowałem się do niej dodzwonić, ale nie ma jej w gabinecie.
– Możesz się nie martwić o Genetico – powiedział Berrington, chociaż Jack nie wymienił wcale nazwy firmy. – Nie wzięli sobie tego do serca. Na szczęście Maurice Obeli zareagował w sposób szybki i zdecydowany.
– Masz na myśli komisję dyscyplinarną?
– Uważam, że to będzie formalność. Jeannie naraziła na szwank dobre imię uczelni, nie chciała przerwać badań i poszła z tym do prasy. Wątpię, czy w ogóle będzie chciała się bronić. Powiedziałem ludziom z Genetico, że kontrolujemy sytuację. W tej chwili nic nie zagraża ich dobrym stosunkom z uczelnią.
– To świetnie.
– Oczywiście, jeśli komisja z jakiegoś powodu ujmie się za Jeannie i wystąpi przeciwko Maurice'owi, znajdziemy się w opałach. Ale to chyba mało prawdopodobne, nie sądzisz? – Berrington wstrzymał oddech.
– Wiesz, że jestem przewodniczącym?
Jack nie odpowiedział na jego pytanie. Niech go diabli.
– Tak, i bardzo się cieszę, że zebrania nie będzie prowadził jakiś zapaleniec. Gdyby przewodniczącym był Malcolm Barnet, Bóg jeden wie, co mogłoby się zdarzyć. – Barnet był ogolonym na pałę profesorem filozofii.
Jack roześmiał się.
– Senat nie jest taki głupi. Nie postawiliby Malcolma nawet na czele komisji parkingowej: potraktowałby ją jako instrument społecznej zmiany.
– Ale z tobą jako przewodniczącym komisja z pewnością poprze rektora.
Odpowiedź Jacka była po raz kolejny prowokacyjnie ambiwalentna.
– Nie sposób przewidzieć reakcji wszystkich członków.
Ty draniu, czy robisz to, żeby mnie dręczyć?
– No, od przewodniczącego coś przecież zależy.
Berrington starł z czoła kropelkę potu. W słuchawce zapadła cisza.
– Nie powinienem z góry przesądzać o wyniku posiedzenia, Berry…
Idź do diabła!
– …ale mogę chyba powiedzieć, że Genetico nie powinno się niczego obawiać.
Nareszcie!
– Dziękuję, Jack. Doceniam to.
– Mówię ci to oczywiście w zaufaniu.
– Naturalnie.
– W takim razie do zobaczenia jutro.
– Do widzenia.
Berrington odłożył słuchawkę. To była prawdziwa męka. Czy Jack nie zdawał sobie sprawy, że został przekupiony? Czy oszukiwał sam siebie? Czy też świetnie rozumiał i tylko udawał naiwnego?
Nie miało to większego znaczenia, jeśli we właściwy sposób pokieruje komisją.
Nie oznaczało to oczywiście końca sprawy. Decyzję komisji musiał ratyfikować senat. W którymś momencie Jeannie może wynająć jakiegoś ostrego adwokata i zaskarżyć uczelnię o odszkodowanie. Sprawa będzie ciągnąć się latami. Ale jej badania zostaną przerwane i to tylko się liczyło.
Decyzja komisji nie była jednak stuprocentowo pewna. Jeśli rano coś pójdzie nie tak, Jeannie może wrócić jutro w południe do swojego gabinetu i ruszyć dalej gorącym tropem tajemnic Genetico. Berrington zadrżał: niech Bóg broni. Przysunął do siebie blok i zapisał nazwiska członków komisji.
Jack Budgen – biblioteka
Tenniel Biddenham – historia sztuki
Milton Powers – matematyka
Mark Trader – antropologia
Jane Edelsborough – fizyka
Biddenham, Powers i Trader byli ludźmi odpowiedzialnymi, profesorami, których kariery związane były na trwałe z Uniwersytetem Jonesa Fallsa oraz prestiżem i spokojnym rozwojem uczelni. Berrington nie miał wątpliwości, że poprą rektora. Czarnym koniem była kobieta, Jane Edelsborough.
Nią musiał się zająć w następnej kolejności.
33
Jadąc drogą międzystanową numer 95 do Filadelfii, Jeannie ponownie rozmyślała o Stevenie Loganie.
Wczoraj w nocy pocałowała go na dobranoc na uniwersyteckim parkingu dla gości. Żałowała teraz, że pocałunek był taki krótki. Steve miał wydatne suche usta i ciepłą skórę. Miała ochotę zrobić to powtórnie.
Dlaczego przeszkadzał jej jego młody wiek? Cóż było takiego pociągającego w starszych mężczyznach? Trzydziestodziewięcioletni Will Tempie rzucił ją dla pustogłowej panienki. Tyle, jeśli chodzi o dojrzałość.
Nacisnęła przycisk SEEK w radiu, żeby znaleźć jakąś dobrą stację, i złapała Nirvane grającą Come as You Are. Za każdym razem, gdy myślała o romansie z mężczyzną w jej wieku albo młodszym, oblatywał ją strach, podobny do tego dreszczyku grozy, który towarzyszył nagraniu Nirvany. Starsi mężczyźni dawali jej poczucie bezpieczeństwa, wiedzieli, jak postępować.
Czy to do mnie podobne, zdziwiła się. Jeannie Ferrami, która robi, co chce, i gwiżdże na cały świat, potrzebuje poczucia bezpieczeństwa? Daj sobie siana, dziewczyno!
Coś w tym jednak było. Może miał na to wpływ jej ojciec. Nigdy już nie chciała kolejnego nieodpowiedzialnego mężczyzny w swoim życiu. Z drugiej strony ojciec był żywym dowodem, że starsi mogą być tak samo nieodpowiedzialni jak młodzi.
Podejrzewała, że ojciec zaszył się w którymś z tanich hotelików w Baltimore. Kiedy już przepije i przepuści w karty pieniądze, które dostał za jej komputer i telewizor – co z pewnością nie zajmie mu dużo czasu – spróbuje ukraść coś nowego albo weźmie na litość drugą córkę, Patty. Jeannie nienawidziła go za to, że ją okradł, ale cały incydent pozwolił jej zobaczyć w nowym świetle Steve'a Logana. Okazał się prawdziwym księciem z bajki. Kiedy ponownie się z nim spotkam, pomyślała, pocałuję go i tym razem zrobię to jak należy.
Przeciskając się przez zatłoczone śródmieście Filadelfii, nie mogła opanować zdenerwowania. To mógł być wielki przełom. Liczyła, że znajdzie rozwiązanie zagadki Steve'a i Dennisa.
Klinika Aventine leżała w miasteczku uniwersyteckim, na zachód od Schuylkill River, w sąsiedztwie budynków uczelni i akademików. Przyjemny niski budynek z lat pięćdziesiątych otaczały ze wszystkich stron drzewa. Jeannie zatrzymała się na ulicy przy parkometrze i weszła do środka.
W poczekalni siedziały na niskich kanapach, przeglądając czasopisma, cztery osoby: spięta dziewczyna, towarzyszący jej podenerwowany chłopak oraz dwie kobiety mniej więcej w jej wieku. Uśmiechnięta recepcjonistka poprosiła ją, żeby usiadła. Jeannie wzięła do ręki kolorową broszurę o Genetico i położyła ją na kolanach, w ogóle nie czytając. Zamiast tego oglądała zawieszone na ścianach kojąco bezsensowne abstrakcyjne obrazy i bębniła niecierpliwie stopami w podłogę.
Nienawidziła szpitali. Tylko raz w życiu była pacjentką. W wieku dwudziestu trzech lat przerwała ciążę. Ojcem był pewien dobrze się zapowiadający reżyser filmowy. Przestała brać tabletki, ponieważ ze sobą zerwali, ale on po kilku dniach wrócił, doszło do czułego pojednania, nie zabezpieczyli się i Jeannie zaszła w ciążę. Zabieg odbył się bez żadnych komplikacji, ale Jeannie przez kilka dni płakała i straciła kompletnie serce do reżysera, mimo że cały czas jej pomagał.
Zrealizował wówczas swój pierwszy hollywoodzki film akcji. Jeannie poszła sama do kina Charles w Baltimore, żeby go obejrzeć. Jedynym ludzkim akcentem w tej bezdusznej opowieści o strzelających do siebie bez przerwy mężczyznach okazała się scena, w której dziewczyna bohatera poddawała się aborcji i zrywała z nim. Bohater, policyjny detektyw, był załamany i oburzony. Jeannie siedziała w kinie, łykając łzy.
Wspomnienie wciąż sprawiało jej ból. Wstała i zaczęła chodzić w tę i z powrotem po poczekalni. Minutę później w hallu pojawił się mniej więcej pięćdziesięcioletni podekscytowany mężczyzna.
– Doktor Ferrami! – zawołał głośno. Na czubku głowy miał okoloną rudawymi włoskami łysinkę. – Dzień dobry, dzień dobry, miło panią poznać – oznajmił z nieuzasadnionym entuzjazmem, kiedy podała mu rękę.
– Rozmawiałam wczoraj z panem Ringwoodem – powiedziała.