Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tak, tak! Jestem jego kolegą, nazywam się Dick Minsky.

Nerwowy tik sprawiał, że co parę sekund mrugał gwałtownie okiem: Jeannie zrobiło się go żal.

– Czy mogę zapytać, co panią do nas sprowadza? – zapytał, wchodząc wraz z nią po schodach.

– Medyczna zagadka – wyjaśniła. – Dwie kobiety mają synów, którzy są jednojajowymi bliźniętami, lecz wydają się absolutnie niespokrewnieni. Jedynym łączącym ich faktem, jaki udało mi się ustalić, jest to, że obie matki przechodziły tutaj kurację przed zajściem w ciążę.

– Naprawdę? – rzucił, jakby w rzeczywistości wcale jej nie słuchał. Trochę ją to zdziwiło; myślała, że go to zaintryguje.

Weszli do narożnego gabinetu.

– Całe archiwum znajduje się w komputerze. Można do, niego wejść, jeśli zna się właściwe hasło – oświadczył siadając przed monitorem. – Które pacjentki interesują panią?

– Charlotte Pinker i Lorraine Logan.

– To nie zajmie nam dużo czasu – stwierdził, wpisując nazwiska.

Jeannie starała się opanować niecierpliwość. Dane mogły przecież niczego nie wyjaśnić. Rozejrzała się po gabinecie. Był zbyt wystawny jak na zwykłego archiwistę. Dick musiał być kimś więcej niż tylko „kolegą” pana Ringwooda.

– Jakie stanowisko zajmuje pan w tej klinice? – zapytała.

– Jestem dyrektorem generalnym.

Uniosła brew, ale on nie odrywał wzroku od komputera. Dlaczego tak prostą sprawę załatwiał ktoś tak wysoko postawiony? Poczuła, jak budzi się w niej niepokój.

Dick zmarszczył czoło.

– To dziwne. Komputer twierdzi, że nie mamy danych na temat żadnej z tych pań – oświadczył.

Jej obawy potwierdziły się. Facet kłamał. Perspektywa rozwiązania zagadki ponownie oddalała się w nieokreśloną przyszłość. Poczuła, jak ogarnia ją zawód, a wraz z nim przygnębienie.

Dick obrócił monitor, żeby mogła spojrzeć na ekran.

– Czy prawidłowo zapisałem nazwiska?

– Tak.

– Kiedy pani zdaniem pacjentki przyjęto do kliniki?

– Przed dwudziestu trzema laty.

Dick spojrzał na nią.

– Naprawdę? – powiedział, mrugając oczyma. – W takim razie obawiam się, że niepotrzebnie się pani fatygowała.

– Dlaczego?

– Nie przechowujemy kart chorobowych z tak odległego okresu. Takie obowiązują przepisy w tej firmie.

Jeannie spojrzała na niego z ukosa.

– Wyrzucacie stare karty chorobowe?

– Owszem, po dwudziestu latach niszczymy karty, chyba że pacjentka została ponownie przyjęta. W takim przypadku jej dane wpisywane są do komputera.

Zawód był tym boleśniejszy, że straciła kilka cennych godzin, które potrzebowała na przygotowanie się do jutrzejszego przesłuchania.

– Dziwne, że pan Ringwood nie poinformował mnie o tym, kiedy z nim wczoraj rozmawiałam – stwierdziła z goryczą.

– Naprawdę powinien to zrobić. Może nie wymieniła pani dat?

– Powiedziałam mu, że kobiety były tutaj leczone przed dwudziestoma trzema laty, jestem tego pewna.

Pamiętała, że dodała rok do wieku Steve'a, żeby podać mu właściwy okres.

– W takim razie trudno to zrozumieć.

W gruncie rzeczy nie była zaskoczona, że sprawy wzięły taki obrót. Dick Minsky ze swoją przesadną uprzejmością i nerwowym tikiem stanowił karykaturę człowieka z nieczystym sumieniem.

– Obawiam się, że nie mogę pani w niczym więcej pomóc – powiedział, ustawiając monitor w normalnej pozycji.

– Czy nie moglibyśmy porozmawiać z panem Ringwoodem i zapytać go, dlaczego nie zawiadomił mnie, że karty zostały zniszczone?

– Niestety Peter wziął dzisiaj zwolnienie.

– Cóż za zastanawiający zbieg okoliczności.

Dick próbował udawać obrażonego, ale rezultat był żałosny.

– Chyba nie uważa pani, że staram się coś przed nią ukryć?

– Dlaczego miałabym tak uważać?

– Nie mam pojęcia. – Dick Minsky wstał z krzesła. – Obawiam się, że nie mogę pani dalej służyć swoim czasem.

Jeannie ruszyła pierwsza do drzwi. Dick odprowadził ją do poczekalni.

– Żegnam panią – oświadczył sztywno.

– Do widzenia – odparła.

Na ulicy zawahała się. Ogarnął ją bojowy nastrój. Miała ochotę ich sprowokować, pokazać, że nie da się zbyć byle czym. Postanowiła rozejrzeć się po okolicy.

Na parkingu stało pełno należących do lekarzy najnowszych modeli cadillaków i BMW. Jeannie ruszyła szybkim krokiem wzdłuż bocznej ściany kliniki. Czarny mężczyzna z białą brodą odkurzał chodnik hałaśliwą dmuchawą. Nigdzie nie było niczego godnego uwagi. Trafiła na ślepą ścianę i zawróciła.

Przez oszklone drzwi zobaczyła Dicka Minsky'ego, który stał w hallu i rozmawiał z uśmiechniętą recepcjonistką. Kiedy minęła wejście do kliniki, powiódł za nią niespokojnym wzrokiem.

Okrążając budynek z drugiej strony, zobaczyła pojemniki ze śmieciami. Trzej mężczyźni w ciężkich rękawicach ładowali worki na ciężarówkę. Uświadomiła sobie, że to co robi, jest niepoważne. Zachowywała się jak detektyw w trzeciorzędnym kryminale. Miała już zamiar się odwrócić, kiedy coś ją uderzyło. Śmieciarze podnosili ciężkie plastikowe worki bez żadnego wysiłku, jakby prawie nic nie ważyły. Jakie śmieci mogły być lekkie, lecz zajmować dużo miejsca?

Pocięty papier?

Usłyszała za sobą przestraszony głos Dicka Minsky'ego.

– Proszę stąd odejść, doktor Ferrami.

Obejrzała się. Wyłonił się zza rogu budynku w towarzystwie mężczyzny, ubranego w mundur podobny do policyjnego, używany przez ochroniarzy.

Podeszła szybko do worków.

– Hej! – zawołał Dick Minsky.

Śmieciarze gapili się na nią, ale wcale się tym nie przejmowała. Przedarła z boku worek i wyciągnęła pełną garść śmieci.

Trzymała w ręku cienkie paski brązowego papieru. Przyjrzawszy im się bliżej, dostrzegła, że są zapisane, częściowo długopisem, częściowo na maszynie. To były pocięte karty chorobowe.

Istniał tylko jeden powód, dla którego wywożono dzisiaj tyle worków.

Zniszczyli archiwum z samego rana – kilka godzin po jej telefonie.

Rzuciła paski na ziemię i odeszła. Jeden ze śmieciarzy wrzasnął coś za nią, ale zignorowała go.

Teraz nie miała żadnych wątpliwości.

Stanęła przed Dickiem Minskym, opierając ręce na biodrach. Okłamywał ją i dlatego był taki roztrzęsiony.

– Macie nieczyste sumienie, prawda? – zawołała. – Co chcecie ukryć, niszcząc to archiwum?

Był kompletnie przerażony.

– Nic nie chcemy ukryć – wyjąkał. – Pani sugestia jest obraźliwa.

– Oczywiście, że chcecie coś ukryć – odparła. Ogarnęła ją ślepa furia. – Ale te badania są dla mnie bardzo ważne – dodała, grożąc mu zwiniętą broszurą Genetico, którą wciąż trzymała w ręku – i niech pan pamięta, że każdy, kto mnie okłamuje, dostanie jeszcze porządnie w dupę.

– Proszę stąd odejść – powiedział Dick Minsky.

Ochroniarz złapał ją pod lewy łokieć.

– Już idę – syknęła. – Niech pan mnie nie dotyka.

Facet nie puścił jej.

– Tędy, proszę – oznajmił.

Miał mniej więcej pięćdziesiąt lat, siwe włosy i wydatny brzuch. Jeannie była zbyt rozwścieczona, żeby pozwolić mu się szarpać. Prawą dłonią złapała za rękę, którą ją trzymał. Nie miał prawie muskułów.

– Proszę mnie puścić – syknęła, zaciskając palce na jego ramieniu. Miała silne dłonie i uścisk mocniejszy niż większość mężczyzn. Strażnik usiłował się opierać, ale nie mógł znieść bólu i w końcu ją puścił. – Dziękuję bardzo – powiedziała i pomaszerowała w stronę ulicy.

Poczuła się wyraźnie lepiej. Nie myliła się sądząc, że klucz do rozwiązania zagadki znajduje się w klinice. Wysiłki, jakie podejmowali, żeby niczego się nie dowiedziała, stanowiły najlepsze potwierdzenie ich nieczystego sumienia.

Podeszła do swojego samochodu, lecz nie wsiadła do środka. Było wpół do trzeciej, a ona nie miała jeszcze prawie nic w ustach. Była zbyt podekscytowana, żeby coś zjeść, ale musiała napić się kawy. Po drugiej stronie ulicy zobaczyła kafeterię. Wydawała się tania i czysta. Przeszła przez jezdnię i wstąpiła do środka.

Jej groźby pod adresem Dicka Minsky'ego były czystą fanfaronadą: nie potrafiła mu w żaden sposób zaszkodzić. Wściekając się na niego, niczego nie osiągnęła. Wprost przeciwnie: pozbyła się karty atutowej, dając im do zrozumienia, że wie, iż ją okłamano. Teraz będą się lepiej pilnowali.

60
{"b":"101270","o":1}