Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Do tego właśnie jest nam potrzebny Landsmann – stwierdził Jim. – Gotówka, którą dostaniemy za nasze udziały w firmie, pozwoli nam sięgnąć po największy laur.

– Co masz na myśli? – zapytał ze zdziwioną miną Preston. Berrington, który wiedział, o co chodzi, uśmiechnął się.

– Biały Dom – odparł Jim. – Mam zamiar wystartować w wyborach prezydenckich.

4

Kilka minut przed północą Steve Logan zaparkował starego zardzewiałego datsuna w okolicy Hollins Market, na zachód od śródmieścia Baltimore. Miał przenocować u swojego kuzyna Ricky'ego Menziesa, który studiował na Uniwersytecie Maryland i wynajmował pokój w wielkiej starej kamienicy, zamieszkanej w większości przez studentów.

Ricky był najbardziej zabawowym facetem, jakiego znał Steve. Lubił pić, balować i chodzić na tańce, i miał podobnych do siebie przyjaciół. Steve od dawna cieszył się na to spotkanie, ale kłopot z tym, że na zabawowiczach nie można polegać. W ostatniej chwili Ricky umówił się na randkę z dziewczyną i Steve spędził samotnie całe popołudnie.

Wysiadł z samochodu, trzymając w ręku małą sportową torbę z ubraniem na zmianę. Noc była ciepła. Zamknął samochód i podszedł do rogu. Grupka nastolatków, pięciu chłopaków i jedna dziewczyna, wszyscy czarni, stali przy sklepie wideo, paląc papierosy. Steve nie bał się ich, mimo że był biały: ze swoim starym samochodem i w spłowiałych dżinsach wyglądał jak swojak, a poza tym był o kilka cali wyższy od największego z nich.

– Chcesz kupić trochę trawki albo hery? – zapytał jeden z nich cicho, lecz wyraźnie, gdy ich mijał. Nie zwalniając kroku potrząsnął głową.

Z naprzeciwka zbliżała się bardzo wysoka czarna dziewczyna w krótkiej spódniczce i wysokich szpilkach. Miała zabójczą fryzurę, czerwoną szminkę na ustach i umalowane na niebiesko oczy. Nie potrafił od niej oderwać wzroku.

– Cześć, przystojniaku – odezwała się głębokim męskim barytonem, podchodząc bliżej i Steve zdał sobie sprawę, że to mężczyzna. Uśmiechnął się i ruszył dalej.

Usłyszał, jak dzieciaki na rogu pozdrawiają poufale transwestytę.

– Czołem, Dorothy!

– Się macie, chłopaki.

Chwilę później usłyszał pisk opon i obejrzał się przez ramię. Na rogu zatrzymał się biały policyjny samochód ze srebrno-błękitnym paskiem. Dwóch albo trzech nastolatków zniknęło w ciemnych zaułkach; reszta została. Z samochodu wysiedli, nie spiesząc się, dwaj policjanci. Widząc mężczyznę o imieniu Dorothy, jeden z nich splunął, trafiając prosto w czerwony but na wysokim obcasie.

Steve był wstrząśnięty. Gest policjanta był niczym nie uzasadniony i niepotrzebny. Transwestyta prawie nie zwolnił kroku.

– Pierdol się, dupku – mruknął pod nosem.

Powiedział to bardzo cicho, ale policjant miał dobry słuch.

Złapał Dorothy za ramię i pchnął go na szybę sklepu. Transwestyta zachwiał się na wysokich obcasach.

– Nie waż się do mnie tak nigdy mówić, gnoju – warknął gliniarz.

Steve był oburzony. Czego innego się spodziewał ten kretyn, plując facetowi na but?

Gdzieś w zakamarkach jego umysłu zabrzmiał dzwonek alarmowy. Nie wdawaj się w awanturę, Steve.

Drugi gliniarz stał, opierając się o samochód, z nieprzeniknioną twarzą.

– O co ci chodzi, bracie? – zapytał kokieteryjnym głosem transwestyta. – Przeszkadzam ci?

Gliniarz uderzył go w żołądek. Był zwalistym facetem i włożył w to uderzenie całą siłę. Dorothy zgiął się wpół, łapiąc kurczowo powietrze.

– Niech to diabli wezmą – mruknął Steve i zawrócił w stronę skrzyżowania.

„Co ty, do cholery, wyprawiasz, Steve?”

Dorothy wciąż stał pochylony przy szybie, z trudem oddychając.

– Dobry wieczór, panie władzo – odezwał się Steve.

Gliniarz zmierzył go wzrokiem.

– Spadaj, skurwielu – warknął.

– Nie – odparł Steve.

– Coś ty powiedział?

– Powiedziałem „nie”. Proszę zostawić tego człowieka w spokoju.

„Odejdź stąd, Steve, odejdź stąd, ty cholerny głupku”.

Jego postawa dodała odwagi nastolatkom.

– To prawda – stwierdził wysoki chudy chłopak z ogoloną głową. – Nie macie prawa znęcać się nad Dorothy. Nie naruszył żadnego paragrafu.

Gliniarz pogroził palcem chłopakowi.

– Powiedz jeszcze słowo, a zaraz sprawdzę, czy nie masz przy sobie towaru.

Chłopak spuścił oczy.

– Ten mały ma rację – ciągnął Steve. – Dorothy nie złamał prawa.

Gliniarz podszedł do niego bliżej. „Nie próbuj go uderzyć. Nie dotykaj go bez względu na to, co zrobi. Pamiętaj o Tipie Hendricksie”.

– Ślepy jesteś? – zapytał gliniarz.

– O co panu chodzi?

– Hej, Lenny, daj sobie siana – wtrącił się drugi policjant. – Jedźmy stąd.

Najwyraźniej czuł się nieswojo.

– Nie widzisz? – kontynuował Lenny, nie zwracając na niego uwagi. – Jesteś tutaj jedynym białym facetem. Nie należysz do tego miejsca.

– Ale byłem właśnie świadkiem przestępstwa.

Gliniarz stanął nieprzyjemnie blisko Steve'a.

– Chcesz się przejechać na posterunek? – zapytał. – Czy może wolisz dostać wpierdol tu na miejscu?

Steve nie chciał się przejechać na posterunek. Łatwo mogli podrzucić mu do kieszeni narkotyki albo pobić go i powiedzieć, że stawiał opór władzy. Steve studiował prawo; figurując w rejestrze skazanych, nie mógłby prowadzić praktyki. Żałował, że w ogóle się w to wplątał. Nie warto było ryzykować całej kariery tylko dlatego, że jakiś posterunkowy pastwił się nad transwestytą.

Mimo wszystko to nie było w porządku. Teraz ofiarą napaści padły dwie osoby, Dorothy i Steve. To gliniarz był tym, który łamał prawo. Steve nie mógł tak po prostu stąd odejść.

Spróbował jednak bardziej pojednawczego tonu.

– Nie chcę sprawiać żadnych kłopotów, Lenny – powiedział. – Może po prostu pozwolisz odejść Dorothy, a ja zapomnę, że widziałem, jak na niego napadłeś.

– Grozisz mi, ty fiucie?

„Jeden cios w żołądek, a potem dwa szybkie w głowę. Jeden, bo mu się należy, drugi na zapas. Gliniarz ległby na ziemi jak ochwacony perszeron”.

– Po prostu daję panu dobrą radę.

Facet najwyraźniej szukał draki. Steve nie miał pojęcia, w jaki sposób uniknąć konfrontacji. Modlił się, żeby transwestyta oddalił się, korzystając z tego, że Lenny odwrócony był do niego plecami, ale Dorothy obserwował całą scysję, masując obolały żołądek i delektując się furią gliniarza.

A potem uśmiechnęło się do niego szczęście. Nagle zagadało policyjne radio. Obaj funkcjonariusze zamarli w bezruchu i przez chwilę uważnie słuchali. Steve niewiele zrozumiał z potoku słów i cyfrowych kryptonimów, ale partner Lenny'ego nie miał wątpliwości, że to coś ważnego.

– Policjant ma kłopoty – stwierdził. – Zmywamy się stąd.

Lenny zawahał się. Wciąż wpatrywał się groźnie w Steve'a, w jego oczach ukazał się jednak cień ulgi. Może też był zadowolony, że zdołał jakoś wybrnąć z sytuacji, a kiedy się odezwał, w jego głosie zabrzmiała wyłącznie groźba.

– Zapamiętaj mnie sobie, bo ja na pewno cię nie zapomnę – powiedział, a potem usiadł koło kierowcy i zatrzasnął drzwi. Samochód odjechał.

Nastolatki zaczęły wiwatować i bić brawo.

– Kurczę – mruknął Steve. – To było nieprzyjemne. „To było również głupie. Wiedziałeś, czym się może skończyć.

Wiesz, jaki jesteś”. W tej samej chwili z naprzeciwka nadszedł jego kuzyn Ricky.

– Co się stało? – zapytał, spoglądając na znikający wóz patrolowy.

Transwestyta podszedł bliżej i położył obie ręce na ramionach Steve'a.

– Mój bohater – powiedział. – Mój John Wayne.

– Daj spokój – odparł zakłopotany Steve.

– Kiedy tylko będziesz miał ochotę trochę zaszaleć, wal do mnie jak w dym. Obsłużę cię za darmo.

– Dziękuję, ale nie skorzystam.

– Dałbym ci buziaka, ale widzę, że jesteś trochę nieśmiały, więc powiem jedynie do widzenia.

Transwestyta pomachał mu na pożegnanie dłonią z pomalowanymi na czerwono paznokciami i oddalił się.

– Do widzenia, Dorothy.

11
{"b":"101270","o":1}