Zasuwy po drugiej stronie odskoczyły z trzaskiem. Po krótkiej chwili wahania ktoś kopnął drzwi i do pokoju na poddaszu wbiegło czterech uzbrojonych ludzi. Żaden z nich nie patrzył w stronę więźniów. Dwaj ściskali w dłoniach gotowe do strzału skałkówki, dwaj pozostali byli prze-tworzonymi – w lewych dłoniach trzymali pistolety, a z prawych barków sterczały im potężne, metalowe rury, rozszerzające się na końcach jak lufy garłaczy. Nie odwracając się, skierowali je za siebie, w stronę skutych istot, mierząc do nich za pomocą lusterek umocowanych do hełmów na poziomie oczu.
Dwaj ze zwykłymi karabinami także mieli na głowach hełmy z lusterkami, ale nie patrzyli w nie. Próbowali przebić wzrokiem ciemność, którą mieli przed sobą.
– Cztery ćmy, wszystko w porządku! – krzyknął jeden z prze-tworzonych, nie opuszczając dziwacznego ramienia i nie przestając wpatrywać się w lusterko.
– Tu nic nie ma… – odpowiedział jeden z mężczyzn patrzących przed siebie, w mrok wokół pustego otworu okiennego. Zanim zdążył dodać coś jeszcze, z cienia wyłonił się intruz i natychmiast rozpostarł swe niesamowite skrzydła.
Dwaj ludzie patrzący w jego stronę znieruchomieli z wyrazem przerażenia na twarzach i ustami otwartymi do krzyku.
– Na Jabbera, nie… – zdążył wyszeptać jeden z nich, a potem obaj już tylko patrzyli na bezlitosny kalejdoskop wielobarwnych, wirujących plam.
– Co jest, kurwa…? – zaczął jeden z prze-tworzonych i na moment skierował wzrok przed siebie. W jego oczach pojawił się lęk, ale ruchomy wzór na skrzydłach istoty zadziałał szybciej niż instynkt nakazujący człowiekowi krzyczeć ze strachu.
Ostatni z prze-tworzonych wykrzyknął kolejno imiona swych towarzyszy i zaskamlał w panice, słysząc, że wszyscy trzej rzucili broń. Kątem oka widział jedynie mglisty, złowieszczy kształt intruza. Stojąca przed nim istota wyczuwała jego przerażenie. Podeszła powoli, wysyłając na płaszczyźnie emocjonalnej uspokajające sygnały. W umyśle prze-tworzonego tłukła się debilnie jedna myśl: „Ona jest przede mną… ona jest przede mną…”.
Spróbował zrobić krok naprzód, nie odrywając wzroku od lusterka, lecz istota płynnym ruchem zmieniła położenie i znalazła się w jego polu widzenia. To, co było niewyraźną sylwetką postrzeganą kątem oka, stało się obrazem wypełniającym niemal całą przestrzeń. Mężczyzna poddał się, zapadł się w sobie i wbił wzrok w mieniące się bezustannie wzory na skrzydłach intruza. Drżąc na całym ciele, otworzył szeroko usta i opuścił ramię-lufę.
Dyskretnym ruchem jednej z chudych kończyn istota zamknęła drzwi. Stanęła w pełnej krasie przed czterema zahipnotyzowanymi mężczyznami, śliniąc się obficie. Zawstydziła się jednak i zapanowała nad głodem, gdy odebrała gwałtowny sygnał od swych pobratymców. Wyciągnęła ramiona kolejno w stronę każdego z ludzi i delikatnie odwróciła ich ku czterem uwięzionym ćmom.
Na krótką chwilę mężczyźni uwalniali się od paraliżującego wolę widoku i ich umysły desperacko chwytały się nadziei na wolność, ale zanim zdążyły przemienić ją w czyn, szeroko otwarte oczy chłonęły już oszałamiający spektakl czterech par równie zdumiewających skrzydeł. Jeden po drugim ulegali mocy, która niosła im zgubę.
Intruz stojący za nimi popchnął ich łagodnie ku swym uwięzionym braciom, którzy starali się wykorzystać pozostawione im minimum swobody, by pochwycić swą zdobycz.
A potem zaczęła się uczta.
Jedna z istot z trudem sięgnęła po pęk kluczy wiszący u pasa jej ofiary i oderwała go mocnym szarpnięciem. Kiedy skończyła posiłek, ostrożnie wsunęła klucz do zamka, który spinał pierwszą z grubych obręczy.
Za czwartą próbą – niewprawne palce musiały operować nieznanym przedmiotem pod nader niewygodnym kątem – osiągnęła sukces. Była wolna i mogła powtórzyć niełatwy proces, oswobadzając pozostałych współwięźniów.
Jedna po drugiej skrzydlate istoty pokuśtykały w stronę prostokątnej wyrwy w murze. Przez chwilę naprężały osłabione bezruchem mięśnie, stojąc na zakurzonym parapecie, a potem szeroko rozpościerały swe ogromne skrzydła i rzucały się w chorobliwie suche powietrze, które zdawało się sączyć z widocznych w oddali Żeber. Jako ostatnia pokój na poddaszu opuściła najmłodsza z istot.
Pognała za swymi towarzyszami, którzy mimo wycieńczenia lecieli szybciej, niż potrafiła. Zaczekali na nią, krążąc w powietrzu o kilkaset stóp wyżej. Wolno rozciągali niewidoczne nitki świadomości, chwytając nimi wrażenia i doznania unoszące się ponad miastem.
Kiedy dołączył do nich ich skromny wybawca, rozbili szyk, by przyjąć go w środek. Dalej polecieli już razem, dzieląc się wyłowionymi uczuciami i chciwie liżąc powietrze.
Nocni łowcy poszybowali na północ, w stronę Dworca Perdido. Było ich pięciu, tak jak pięć było głównych linii kolejowych, zbiegających się w gigantycznym gmachu, który mieli pod sobą, przepełnionym ludźmi bardziej niż jakiekolwiek inne znane im miejsce. Kołysali się nad najwyższą wieżą dworca, trzepocąc skrzydłami, miotani wiatrem, drżąc z emocji w strumieniach dźwięków i energii unoszących się nad Nowym Crobuzon.
Każdy punkt, nad którym przemknęli, każdy zakątek miasta, każdy zaciemniony most, każda pięćsetletnia rezydencja, każdy ruchliwy bazar, każdy z groteskowych, betonowych magazynów, każdy pływający na rzece dom, każda rudera i każdy wypieszczony park – wszystkie te miejsca były pełne pożywienia.
Była to dżungla bez drapieżników. Idealny teren łowiecki.