– Och. Wielkie nieba. To dobre… Psiakrew.
Ruszył chwiejnie i z obawą w stronę klatki. Instynktownie odchylał się przy tym do tyłu, jakby chciał uciec przed tym, co widział.
Za drucianą kratką wiła się niespokojnie kolosalna masa przepięknie ubarwionej larwy. Isaac niepewnie stał nad nią, zdumiony rozmiarami. W otaczającym go eterze wyczuwał dziwne, drobne wibracje niezadowolonej, obcej istoty.
Gąsienica co najmniej potroiła swoje rozmiary w ciągu nocy. Miała teraz stopę długości i była odpowiednio grubsza. Wyblakłe poprzedniego dnia barwy ponownie lśniły swym pierwotnym blaskiem. Czepliwe włoski na tylnej części ciała sterczały bojowo. Zwierzę miało nie więcej niż sześć cali wolnego miejsca z każdej strony. Niezbyt gwałtownymi ruchami raz po raz trącało drzwiczki klatki.
– Co ci się stało? – syknął Isaac.
Pochylił się niżej nad gąsienicą, która natychmiast uniosła łepek i pokiwała nim wysoko w powietrzu. Myśli pojawiały się w jego głowie w szybkim tempie: na początek wyobraził sobie porcję dreamshiru, którą poprzedniego dnia włożył do klatki. Następnie spojrzał na pakiet z resztą narkotyku, spoczywający w nienaruszonym stanie dokładnie tam, gdzie go pozostawił. Wiedział już, że zwierzę nie wyszło z pudełka i nie dożywiło się samodzielnie. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że niewielkie grudki, którymi uraczył larwę, w żaden sposób nie mogły zawierać dostatecznej liczby kalorii, by tak znacznie zwiększyła swoją masę w ciągu jednej nocy. Nawet gdyby perfekcyjna przemiana materii pozwoliła jej przybrać na wadze tyle samo, ile ważył pokarm, nie osiągnęłaby tak imponującego efektu.
– Nie mam pojęcia, skąd wzięłaś ryle energii po tej skromnej kolacji – wyszeptał struchlały Isaac – ale nie mogła to być energia znana fizyce. Czym ty jesteś, na Jabbera?
Wiedział, że musi przenieść gąsienicę do większej klatki. Wyglądała żałośnie, miotając się bez celu w zbyt ciasnej przestrzeni. Grimnebulin wyprostował się, odrobinę wystraszony i zniesmaczony na myśl o tym, że miałby dotknąć niezwykłego stworzenia. Wreszcie podniósł pudełko i zachwiał się pod nadspodziewanie dużym ciężarem. Umieścił je tuż nad podłogą znacznie większej klatki, wykonanej z grubego drutu i wysokiej na pięć stóp, w której poprzednio trzymał małą rodzinę kanarków. Otworzywszy klapkę w pudełku przechylił je, wyrzucając tłustą larwę wprost w trociny. Zaraz potem wycofał się i starannie zamknął drzwiczki jej nowego mieszkania.
Zadowolony, spojrzał na swą podopieczną. Gąsienica zdawała się odwzajemniać spojrzenie. Isaac poczuł jej dziecinne błaganie o coś dobrego na śniadanie.
– Spokojnie – odezwał się głośno. – Sam jeszcze nic nie jadłem. Odwrócił się niezręcznie i poszedł do „salonu”.
Jedząc śniadanie – owoce i czerstwe ciastka z lukrem – zauważył, że skutki działania dreamshitu szybko mijają. „Możliwe, że był to najgorszy kac świata” – pomyślał kwaśno – „ale skoro mija po godzinie, to nie dziwi mnie, że nie brak chętnych na ten specyfik”.
W dalekim kącie laboratorium rozległo się skrobanie: długa na stopę gąsienica zwiedzała swą nową klatkę. Smętnie przerzucała piasek i wióry leżące na podłodze, po czym uniosła połowę ciała i skierowała głowę w stronę koperty z dreamshitem.
Isaac podparł policzek dłonią.
– Na Piekielne Osły – mruknął. W jego głowie mieszały się teraz dwa uczucia: niepokój i ciekawość eksperymentatora, dające w połączeniu owe dziecinne podniecenie, które towarzyszy na przykład chłopcom czy dziewczętom przypiekającym owady za pomocą szkła powiększającego. Wreszcie wstał i wsunął do koperty koniec dużej, drewnianej łyżki. Nabrał sporą grudkę lepkiej substancji i podszedł do klatki. Na ten widok – a może zapach, a może zupełnie inne, niemożliwe do zdefiniowania doznanie – gąsienica nieomalże zatańczyła z radości. Isaac odchylił małą klapkę do podawania pokarmu w tylnej części klatki i wrzucił do wnętrza bryłkę narkotyku. Gąsienica bez wahania uniosła głowę i z całych sił wbiła ją w lepką masę. Szczęki były już na tyle duże, że Isaac mógł gołym okiem obserwować ich pracę. Potężny narkotyk znikał w nich w zastraszającym tempie.
– Większej klatki już nie dostaniesz – stwierdził Grimnebulin – więc może lepiej daj sobie na wstrzymanie z tym przyspieszonym wzrostem, co? – Nie spuszczając z oka pożywiającej się larwy, oddalił się w stronę rozrzuconych ubrań.
Podnosił każdy element garderoby i obwąchiwał go starannie. Wreszcie wybrał i włożył koszulę i spodnie o najmniej przykrym zapachu i najmniej licznych plamach.
„Dobrze byłoby przygotować sobie listę spraw do załatwienia” – pomyślał ponuro. „A na pierwszej pozycji zapisać:»Zatłuc na śmierć Lucky’ego Gazida«„. Stanął przy biurku i spojrzał na leżący na stercie innych papierów trójkątny schemat wyjaśniający istotę Teorii Jednorodnego Pola, który naszkicował dla Yagharka. Mierzył go wzrokiem przez długą chwilę, mimowolnie zaciskając usta. Wreszcie podniósł go i w zamyśleniu skierował wzrok ku klatce, w której ucztowała szczęśliwa gąsienica. Zdecydowanie miał tego ranka ważniejsze sprawy do załatwienia.
„Nie ma sensu odkładanie tego na później” – pomyślał z niechęcią. „Może rozwiążę najpierw problemy Yaga, a później dopiero spróbuję dowiedzieć się czegoś o tej małej… Może”. Isaac westchnął ciężko i zakasał rękawy, a potem zasiadł przed lustrem, by dokonać wyjątkowo rzadko praktykowanego zabiegu: porannej toalety. Przygładził niezdarnie włosy i po namyśle znalazł jeszcze świeższą koszulę, w którą wcisnął się z największą niechęcią.
Nagryzmolił pospiesznie notatkę dla Davida i Lublamaia, sprawdził zamknięcie klatki z gąsienicą i zbiegł po schodach na parter. Przypiął wiadomość do drzwi i wyszedł na ulicę, pełną ostrego, krystalicznie czystego światła dnia.
Westchnąwszy raz jeszcze, ruszył na poszukiwanie taksówki, by jak najszybciej dotrzeć do uniwersytetu i złożyć wizytę najlepszemu biologowi, filozofowi natury i biotaumaturgowi, jakiego znał: parszywemu Montague Vermishankowi.