– Dzięki, kochanie. Tyle sam zrozumiałem. Ale skąd on wie, że jesteś wegetarianką? Często urządzacie sobie takie dowcipne gierki?
Przez chwilę Lin spoglądała na niego bez ruchu.
Wie, bo nie kupuję mięsa , zasygnalizowała, potrząsając głową nad bezdenną głupotą pytania. Nie martw się, dowcipkujemy wyłącznie korespondencyjnie. On nie wie, że jestem robalem.
Celowe użycie obelżywego określenia rozdrażniło Isaaca.
– Cholera, przecież niczego nie insynuuję! – Ręka Lin drgnęła nieznacznie w odpowiedniku ludzkiego uniesienia brwi. Isaac jęknął bezsilnie. – Na boską sraczkę, Lin! Nie wszystko, co mówię, ma związek z moim strachem przed ujawnieniem naszego związku!
Byli kochankami od prawie dwóch lat. Nigdy nie próbowali myśleć zbyt intensywnie nad zasadami, które rządziły ich znajomością, ale im dłużej mieszkali razem, tym trudniejsza do kontynuowania była strategia uników. Pytania, których do tej pory nie mieli odwagi zadać, czekały na odpowiedzi. Niewinne uwagi i pytające spojrzenia innych, nazbyt długie momenty fizycznego kontaktu w miejscach publicznych czy choćby tych kilka słów od handlarza – wszystko to przypominało im, że pod pewnymi względami prowadzą sekretne życie. Wolno narastało w nich napięcie.
Nigdy nie powiedzieli sobie: „Jesteśmy kochankami”, więc nigdy nie musieli mówić: „Nie ujawnimy naszego związku przed wszystkimi, dla niektórych pozostanie tajemnicą”. Jednakże już od wielu miesięcy było dla nich jasne, że tak właśnie sprawy się mają.
Lin zaczynała już sugerować – drwiącymi i kwaśnymi uwagami – że niechęć Isaaca do ujawnienia ich związku miała w najlepszym razie znamiona tchórzostwa, a w najgorszym – bigoterii. Denerwował go ten brak zrozumienia z jej strony. Przecież wyjawił istotę swej „przyjaźni” z Lin najbliższym przyjaciołom, podobnie jak ona swoim. Dla niej zresztą było to znacznie łatwiejsze.
Była artystką. Obracała się w kręgach libertynów, bywalców knajp, nierobów wszelkiej maści, artystów i pseudoartystów, poetów i pamflecistów oraz modnych frajerów. W takim towarzystwie to, co skandaliczne, uchodziło za szczyt dobrego smaku. W herbaciarniach i barach na Polach Salacusa wyczyny Lin – znane jedynie z aluzji, nigdy niedementowane i nigdy niepotępiane – były przedmiotem ożywionych dyskusji i doskonałą pożywką dla dowcipnych insynuacji. Jej miłosne igraszki były dla bywalców jeszcze jednym awangardowym eksperymentem, artystycznym happeningiem, tak jak muzyka „betonu” w poprzednim sezonie, czy Smark-Art rok wcześniej.
Isaac potrafił podjąć tę grę. Był znany w tym światku na długo przed tym, nim poznał Lin. Był przecież naukowcem-odszczepieńcem, cieszącym się złą sławą wolnomyślicielem, który porzucił lukratywną posadę wykładowcy, by zająć się eksperymentami nazbyt dziwacznymi i genialnymi dla wątłych umysłów rządzących uniwersytetem. Czy ktoś taki musiał przejmować się konwenansami? Mógł sypiać z kimkolwiek i z czymkolwiek miał ochotę, to jasne!
Tak postrzegano Isaaca na Polach Salacusa, gdzie jego związek z Lin był publiczną tajemnicą. Tylko tam mogli cieszyć się względną swobodą, tylko tam mógł objąć ją przy barowym stoliku i szeptać coś, gdy sączyła z gąbki słodzoną kawę. Tak wyglądała ta historia z jego punktu widzenia i była w niej co najmniej połowa prawdy.
Istotnie, odszedł z uniwersytetu przed dziesięcioma laty, ale uczynił to przede wszystkim dlatego, iż zrozumiał, jak fatalnym jest nauczycielem.
Spoglądając na zdumione twarze nic nierozumiejących i coraz bardziej spanikowanych studentów, pojął pewnego dnia, że władając umysłem potykającym się nieustannie w ślepym, anarchistycznym pędzie korytarzami teorii, potrafi nagłymi skokami zdobywać wiedzę, ale nie jest w stanie oświecać innych tak, jak tego pragnie. Wtedy właśnie spuścił wstydliwie głowę i umknął z uczelni.
Kolejnym odstępstwem od mitu, który Isaac stworzył na własny użytek, była prawda o Kierowniku Wydziału, podłym Vermishanku. W istocie nie był on drętwym epigonem, ale wyjątkowo dobrym biotaumaturgiem i skasował program badawczy Isaaca nie, dlatego, że był realizowany nieortodoksyjnymi metodami, ale dlatego, że prowadził donikąd. Isaac bywał genialny, ale i niezdyscyplinowany. Bawiąc się ze swym podwładnym jak kot z myszą, Vermishank zmusił go do błagania o fatalnie opłacaną posadę wolnego badacza, zapewniającą jedynie najskromniejszy dostęp do uniwersyteckich laboratoriów.
I właśnie ta praca sprawiała, że Isaac traktował swój związek z Lin z wielką ostrożnością.
Ostatnio nić łącząca uczonego z uczelnią stała się jeszcze cieńsza. Dziesięć lat dyskretnych kradzieży pozwoliło mu urządzić własne laboratorium. Główną składową dochodów badacza były kwoty uiszczane przez niezbyt szacownych obywateli Nowego Crobuzon, których głód zaawansowanej wiedzy naukowej nie przestawał go zadziwiać.
Jednakże prace Isaaca – których cel nie zmienił się na przestrzeni lat – nie mogły przebiegać w próżni. Musiał publikować. Musiał się spierać. Musiał zabierać głos podczas konferencji, jako wieczny buntownik. Bycie odszczepieńcem miało swoje niebagatelne walory.
W pewnych wszakże sprawach akademicy wcale nie musieli udawać, że są konserwatywni. Studenci obcych ras stosunkowo niedawno – zaledwie przed dwudziestu laty – zostali dopuszczeni do uczelni w Nowym Crobuzon. Miłość do istoty odmiennego gatunku mogła być ekspresową drogą do osiągnięcia statusu pariasa, nie zaś miana rebelianta, którym Isaac tak się szczycił. A jednak nie przerażało go to, że wydawcy pism naukowych czy organizatorzy konferencji mogą dowiedzieć się o nim i o Lin. Najbardziej bał się tego, że ktoś mógłby spostrzec, iż on wcale nie próbuje ukrywać tego związku. Gdyby starał się zachowywać choćby pozory tajemnicy, nikt nie uznałby go za przekraczającego granicę.
Wszystko to Lin znosiła jak najgorzej.
Ukrywasz prawdę o nas, żeby móc publikować u ludzi, którymi gardzisz , stwierdziła pewnego razu, gdy skończyli się kochać.
W ponurych momentach Isaac zastanawiał się, jak Lin zareagowałaby, gdyby świat sztuki groził jej ostracyzmem.
*
Tego ranka zdołali ujarzmić narastającą burzę żartami, przeprosinami, komplementami i żądzą. Z trudem wciskając się w koszulę, Isaac uśmiechnął się do Lin, a wtedy jej głowoodnóża zadrgały czule.
– Co masz w planie na dziś? – spytał.
Jadę do Kinken. Potrzebuję kolorowych jagód. Wybieram się też na wystawę w Howl Barrow. A wieczorem pracuję, dodała z żartobliwą groźbą.
– W takim razie rozumiem, że nie zobaczymy się przez jakiś czas? – Isaac wyszczerzył zęby w uśmiechu, a Lin pokręciła głową. Mężczyzna policzył na palcach dni. – No cóż… w takim razie może zjemy kolację w Zegarze i Kogucie, powiedzmy… w migalec, o ósmej?
Lin zamyśliła się, na moment zwieszając ręce w bezruchu.
Fantastyczny , zasygnalizowała po chwili. Nie dodała jednak, czy chodzi jej o pomysł na wspólną kolację czy o Isaaca.
Wrzucili brudne garnki i naczynia do wiadra z zimną wodą, stojącego w kącie, i zostawili je w spokoju. Lin zebrała notatki i szkice, by ruszyć w stronę wyjścia, ale Isaac objął ją lekko i pociągnął ze sobą na łóżko. Zaczął całować jej ciepłą, czerwoną skórę. Lin obróciła się w jego ramionach. Wsparłszy się na łokciu, by dobrze ją widział, wolno rozchyliła rubinowy pancerz i szeroko rozłożyła głowoodnóża. Dwie połówki zadrżały, gdy osiągnęły punkt maksymalnego wychylenia, a wtedy z wnętrza „głowy” wyłoniły się piękne, niewielkie, bezużyteczne, owadzie skrzydła.
Lin pociągnęła ku nim dłoń mężczyzny, zapraszając go do pieszczenia delikatnej, niemal bezcielesnej konstrukcji. W kulturze kheprich był to gest całkowitego zaufania i najgłębszej miłości.
Powietrze między kochankami zdawało się iskrzyć. Członek Isaaca zesztywniał.
Łagodnie gładził palcami rozwidlające się żyłki wibrujących skrzydeł, obserwując promienie światła, które mieniły się perłowo, prześwitując przez zwiewną tkankę.
Drugą ręką zadarł spódnicę Lin i przesunął palcami po jej udach, które otworzyły się na moment i zaraz zamknęły, chwytając dłoń w ciepłą pułapkę. Isaac zaczął szeptać, przeplatając miłosne zaklęcia nader sprośnymi propozycjami.
Słońce szybowało wysoko ponad nimi, przesuwając po podłodze cień wolno płynących chmur i okiennych ram, lecz kochankowie nie zwracali uwagi na upływ czasu.