Wynurzam się z kryjówki na ulice podobne do ciemnych rzek meandrujących głębokimi kanionami z cegieł. Zimne wiatry wiejące od strony gór niosą powietrze gęste jak melasa i zapełniają pogrążone w mroku miasto chmurami pyłu i śmieci. Dzielę się przestrzenią ulic z wirującymi skrawkami papieru i napowietrznymi wirami piasku; obok mnie przemykają tumany kurzu, niczym błędni złodzieje kryjący się w bramach.
Pamiętam pustynne wichry: chamsin, chłostający ziemię niczym ogień pozbawiony dymu, fen, uderzający z zasadzki spalonych słońcem gór i chytry samum, który znajduje drogę nawet przez skórzane ściany i drzwi biblioteki.
Wiatry w tym mieście są znacznie bardziej melancholijne. Snują się alejami jak potępione dusze, zaglądając w zamglone, oświetlone gazowymi palnikami okna. Jesteśmy braćmi, tutejsze wiatry i ja. Razem włóczymy się po okolicy.
Razem znaleźliśmy śpiących żebraków, stłoczonych obok siebie w poszukiwaniu odrobiny ciepła niczym dzikie zwierzęta; strąconych przez biedę z wyższego szczebla ewolucyjnej drabiny.
Widzieliśmy też, jak nocą wyławiano z rzeki ciała martwych istot. Ubrani na czarno funkcjonariusze milicji holowali bosakami rozdęte bezokie zwłoki, których rany wypełniała na poły ścięta, galaretowata krew.
Obserwowaliśmy zmutowane stworzenia wypełzające z kanałów i pławiące się w zimnym świetle gwiazd. Szeptały między sobą rysując w cuchnącym biocie mapy i wypisując sekretne wiadomości.
Siedząc z wiatrem u boku, widziałem rzeczy okrutne i dziwne.
Swędzą mnie blizny i kikuty kości. Zapominam już ciężar, szelest i ruch moich skrzydeł. Gdybym nie był garudą modliłbym się chyba. Skoro jednak jestem, nie będę hołdował aroganckim duchom.
Czasami zakradam się do hali, w której Grimnebulin czyta, pisze i rysuje. Wspinam się po cichu na dach i kładę plecami na skośnej połaci. Sama myśl o tym, że wielka energia jego umysłu skierowana jest ku kwestii latania, mojego latania, mojego wybawienia, zmniejsza ból i swędzenie w mym poranionym grzbiecie. Wiatr szarpie mnie gwałtowniej niż zwykle, kiedy tu jestem – czuje się zdradzony. Wie, że kiedy znowu stanę się całością straci kompana nocnych wędrówek po zakamarkach Nowego Crobuzon. Więc chłoszcze mnie, kiedy tak Madę się na dachówkach, grożąc, że ściągnie mnie w dół, w wody tej szerokiej, śmierdzącej rzeki. Rozdrażnione masy tłustego powietrza chwytają mnie zapiorą; ostrzegają przed tym, co będzie, kiedy je opuszczę. Ale ja mocno trzymam się dachu wszystkimi szponami i pozwalam, by lecznicze wibracje z umysłu Grimnebulina przeciskały się przez skruszałe poszycie i nasycały sobą moje okaleczone ciało.
Sypiam w niszach u stóp kolumn wspierających tory, po których z hukiem przemykają pociągi.
Jadam wszelką organiczną substancję, którą uda mi się znaleźć i która nie może mnie zabić.
Ukrywam się jak pasożyt w skórze tego starego miasta, które chrapie, pierdzi, pomrukuje, drapie się, puchnie i z wiekiem jest coraz bardziej skore do przemocy.
Czasem wspinam się na sam szczyt tych olbrzymich, olbrzymich wież, które sterczą z zabetonowanej ziemi niczym kolce gigantycznego jeżozwierza. Wysoko, w nieco rozrzedzonym powietrzu, wichry zatracają swą melancholijną ciekawość, która osłabia je na poziomie ulic. Zapominają o humorach, które tamują ich pęd na wysokości drugiego piętra. Podrażnione grotami wież wystających ponad drżącą poświatę miasta – blask intensywnie białych lamp karbidowych, smolistą czerwień płonącego tłuszczu oraz wątłe i trzaskające płomyki latarń gazowych, buntujące się przeciw ciemności – wiatry odzyskują właściwy sobie wigor.
Tylko tam mogę wbić pazury w koronę budynku, rozpostrzeć ramiona, poczuć gwałtowne uderzenia pędzących mas powietrza, zamknąć oczy i… choć na chwilę przypomnieć sobie, jak to jest, kiedy się lata.