– No dobra – mruknęła Pengefinchess. – Czas na moje ostatnie zadanie. Derkhan kiwnęła głową z niedorzeczną wdzięcznością.
– Ona nam pomoże – powiedziała, zwracając się do vodyanoiego, który nieufnym wzrokiem spoglądał na Pengefinchess. – Kabel jest zbyt ciężki, nie poradzisz sobie sam. Zejdziecie razem pod wodę, a ja będę go dla was ściągać.
Minęło kilka sekund, zanim samiec zdał sobie sprawę, iż ryzyko kontaktu z nieznajomą jest mniej znaczące niż zadanie, które zleciła mu Rada Konstruktów. Spojrzał na Derkhan wilkiem, ale posłusznie skinął głową. Poczłapał w stronę wyrwy w płocie, zawahał się minimalnie, a potem skoczył z gracją i zniknął w wodzie. Zrobił to tak fachowo, że rozległ się jedynie ledwie słyszalny plusk.
Pengefinchess zmierzyła go nieufnym spojrzeniem, kiedy podpłynął bliżej.
Derkhan rozejrzała się i zauważyła w pobliżu solidny kawał rury, grubszej niż jej udo. Pracując zaciekle mocno przeciążonymi mięśniami ramion i grzbietu, zdołała zaciągnąć ją na brzeg i ułożyć, tak by końcami dotykała skrajów wyrwy w ogrodzeniu.
Następnie chwyciła kabel i pociągnęła ze wszystkich sił, przekładając końcówkę ponad gładkim, walcowatym korpusem rury. Po kilku próbach przewód zwisał już tylko parę stóp nad wodą, a wtedy Pengefinchess wybiła się energicznym ruchem płetwiastych stóp i wyskoczyła na powierzchnię. W locie chwyciła końcówkę kabla i ciężarem własnego ciała ściągnęła go pod wodę. Brzeg śmietniska ugiął się niebezpiecznie, ale wytrzymał. Kabel przesuwał się po gładkiej powierzchni rury, której ciężar wspierał się na ogrodzeniu.
Pengefinchess pociągnęła jeszcze raz, zanurzając się prawie do dna rzeki. Uniesiony przez Derkhan i stalowy korpus rury kabel przesuwał się nieco lżej niż do tej pory i szybko ginął pod wodą.
Derkhan przyglądała się skokowo znikającemu przewodowi i coraz słabiej widocznym sylwetkom vodyanoich, którzy ciągnęli go energicznymi ruchami ramion i nóg. Uśmiechnęła się triumfalnie i na moment poddając się zmęczeniu, oparła się o betonowy wspornik ogrodzenia.
Żaden ślad na wodzie nie zdradzał tego, co działo się w głębinach. Gruby kabel znikał w rzece niemal pionowo, niedaleko od brzegu. Derkhan zrozumiała, że vodyanoi najpierw chcą zebrać na dnie wystarczająco długi odcinek przewodu, a potem dopiero przeciągnąć go na drugą stronę, tak by ani przez chwilę nie był widoczny na powierzchni.
Wreszcie kabel znieruchomiał. Derkhan patrzyła na niego w milczeniu, czekając na kolejny ruch.
Minęło parę minut, nim dokładnie na środku rzeki pojawiła się jakaś postać.
Vodyanoi, który wynurzył się spomiędzy fal, uniósł ramię w geście zwycięstwa, pozdrowienia lub pożegnania. Derkhan odwzajemniła ruch ręki i mrużąc oczy, próbowała odgadnąć, kto i po co daje jej ten sygnał.
Rzeka była w tym miejscu bardzo szeroka, a sylwetka dość niewyraźna. Po chwili jednak Derkhan wypatrzyła zaciśnięty w płetwiastej dłoni łuk i zrozumiała, że to Pengefinchess. Zmarszczyła brwi, odpowiadając na milczące, krótkie pożegnanie.
Zdała sobie sprawę, że błaganie Pengefinchess o pomoc w tej fazie polowania na ćmy miało nader niewielki sens. Bez wątpienia udział najemniczki ułatwiłby sprawę, ale z powodzeniem mogli ją zastąpić vodyanoi – wyznawcy Rady Konstruktów. Równie bezsensowne było rozpaczanie nad jej odejściem, życzenie jej powodzenia czy żałowanie, że znajomość dobiega końca. Pengefinchess była najemniczka; odchodziła, by zająć się bardziej lukratywnym i być może bezpieczniejszym zadaniem. Derkhan nie była jej nic winna, nawet podziękowania czy wyrazy sympatii były tu nie na miejscu.
A jednak Blueday czuła smutek, bo okoliczności sprawiły, że zaczęła traktować łuczniczkę jak towarzysza broni, jak małą, lecz ważną cząstkę tej chaotycznej walki z koszmarem dręczącym miasto. Żałowała, że nadszedł czas rozstania.
Ramię zbrojne w łuk zniknęło pod wodą. Pengefinchess zanurkowała i zniknęła bez śladu.
Derkhan odwróciła się plecami do rzeki i raz jeszcze zagłębiła się w labirynt wysypiska numer dwa.
Szła ścieżką wytyczoną przez gruby kabel, w stronę placu, przy którym spoczywała Rada. Awatar czekał na nią cierpliwie przy znacznie mniejszym już zwoju przewodu krytego czarną gumą.
– Udało się? – spytał, gdy tylko zobaczył Derkhan. Ruszył niepewnie przed siebie, stukając kablem, który sterczał z jego głowy, o nierówności na powierzchni ubitych śmieci. Blueday przytaknęła ruchem głowy.
– Musimy dokończyć przygotowania tutaj, na wysypisku – powiedziała. – Gdzie jest gniazdo wyjściowe?
Awatar obrócił się na pięcie i gestem nakazał, by poszła za nim. Zatrzymał się na moment przy niewysokim już zwoju przewodu i z wielkim trudem uniósł końcówkę. Zachwiał się pod ciężarem, ale nie poprosił o pomoc, a Derkhan nie miała ochoty zgłaszać się na ochotnika.
Ciągnąc za sobą gruby, izolowany kabel, awatar zbliżył się do osobliwej konstelacji odpadków, w której Derkhan rozpoznała głowę Rady Konstruktów. Patrząc na nią, czuła się dość dziwnie; jak dziecko spoglądające na specjalnie przygotowany obrazek, na którym tylko pod pewnym kątem można dostrzec zarysy postaci. Czerep spoczywał nieruchomo, nie zdradzając oznak mechanicznego życia.
Awatar pochylił się nad kratownicą potężnego wentylatora, która udawała metalowe zęby Rady. Ponad nią, za olbrzymimi reflektorami-oczami, widać było gęstwinę drutów, rur i dość przypadkowo wyglądających śmieci, w której postukiwały cicho zawory niebywale skomplikowanej maszyny analitycznej.
Był to pierwszy znak życia dany tego dnia przez olbrzymi konstrukt. Derkhan miała wrażenie, że w wielkich oczach Rady na moment pojawił się słaby błysk światła.
Awatar wsunął końcówkę kabla w analogowy mózg, fragment sieci tworzącej dziwaczną, nieludzką, ale świadomą osobowość Rady Konstruktów. Rozwinął kilka mniejszych przewodów ukrytych we wspólnej czarnej izolacji, i obnażył metalowe gniazda w głowie olbrzyma. Derkhan z odrazą odwróciła głowę, kiedy awatar rozplatał kable, nie zważając na to, że ostre druty przebijają i rozrywają zapleśniałą skórę na jego dłoniach, wypuszczając spod niej krople gęstej, szarzejącej krwi.
Trup zaczął łączyć grube jak palec przewody z głową Rady, zamykając kolejno skomplikowane obwody. Wtykał je na próbę w rozmaite gniazda, wywołując niekiedy lekkie iskrzenie, i bacznie sprawdzał działanie każdego z połączeń. Wybierał jedne kable, a inne odrzucał, budując niewiarygodnie złożony układ.
– Reszta będzie łatwa – szepnął, nie przerywając pracy. – Drut do drutu, kabel do kabla; i tak we wszystkich złączach w całym mieście. Tylko tu, u źródła, robota jest bardziej skomplikowana. Połączenia muszą być bezbłędne, jeśli przewód ma spełnić funkcję hełmu łącznika i przenieść na dużą odległość alternatywny model świadomości.
A jednak, mimo trudności zadania, było jeszcze jasno, kiedy awatar uniósł głowę, spojrzał na Derkhan, wytarł pokaleczone ręce o uda i oznajmił, że skończył.
Kobieta w niemym podziwie przyglądała się drobnym błyskom iskier, które pojawiały się w gąszczu przewodów. Połączenie było piękne, lśniło jak mechaniczny klejnot.
Głowa Rady – wielka i wciąż nieruchoma, jak łeb śpiącego demona – została sprzężona z grubym kablem za pomocą metalowej tkanki łącznej, elyktromechanicznej, taumaturgicznej blizny. Derkhan podziwiała ją długo, nim spojrzała na awatara.
– W takim razie – rzekła z wahaniem – najlepiej będzie, jeśli pójdę i powiem Isaacowi, że… jesteś gotowy.
*
Mieszając wodę potężnymi zamachami ramion i nóg, Pengefinchess i jej pomocnik sunęli wolno przez mroczną głębinę Smoły.
Trzymali się dość nisko, lecz dno ciemne i nierówne, odległe zaledwie o dwie stopy, i tak było prawie niewidoczne. Kabel odwijał się wolno z wielkiego, luźnego zwoju, w który ułożyli go przy samym brzegu rzeki, u podnóża ściany zamykającej wysypisko.
Był ciężki, toteż nie posuwali się zbyt szybko przez brudną i gęstą wodę.
W tej części rzeki niemal na pewno byli sami. Vodyanoi nie zapuszczali się w te strony; jedynie nieliczne, najodporniejsze lub najgłupsze ryby podpływały w pobliże kabla i natychmiast uciekały. „Tak, jakby jakakolwiek siła w całym Bas-Lag mogła mnie zmusić do zjedzenia tych pokurczów” – pomyślała Pengefinchess.
Mijały minuty, a podróż przez ciemność trwała. Pengefinchess nie myślała ani o Derkhan, ani o tym, co miało się stać tej nocy, ani o tym, czy plan trojga renegatów miał szanse powodzenie. Te sprawy nic jej nie obchodziły.
Shadrach i Tansell nie żyli; nadszedł czas ruszać w dalszą drogę.
I tylko gdzieś w głębi duszy życzyła Derkhan i pozostałym powodzenia. Przez krótki czas byli jej towarzyszami, a poza tym mniej więcej rozumiała, jak wielkie znaczenie ma to, co robili – także i dla niej. Nowe Crobuzon było zamożnym miastem, mieszkały w nim tysiące potencjalnych zleceniodawców. W interesie Pengefinchess leżało, by metropolia trwała w dobrej kondycji.
W mętnej wodzie zamajaczył obraz muru. Zwolnili i zatrzymali się pod wodą. Pengefinchess wybrała jeszcze spory zapas kabla, tak by starczyło go do powierzchni i dalej, na brzeg. Po krótkim wahaniu odbiła się od dna i popłynęła w górę. Gestem przywołała samca do siebie i po chwili byli już na powierzchni, usianej tysiącami czerwonych błysków zachodzącego słońca. Razem skierowali się w cień rzucany przez mur nabrzeża.
Spomiędzy cegieł sterczały pordzewiałe, żelazne pierścienie – stopnie drabiny prowadzącej na brzeg, skąd dobiegały dźwięki przejeżdżających opodal wozów i głosy przechodniów.
Pengefinchess poprawiła nieznacznie łuk przewieszony przez plecy. Spojrzała na ponurego samca i odezwała się do niego w lubbocku, wielosylabowej, gardłowej mowie znanej większości vodyanoich ze wschodu. Odpowiedział jej w dialekcie miejskim, mocno skażonym ludzkim ragamollem, ale jakoś rozumieli się nawzajem.
– Twoi koledzy wiedzą, że mają cię tu szukać? – spytała szorstko. Odpowiedział jej skinieniem głowy; był to jeszcze jeden obyczaj przejęty przez vodyanoich od ludzi. – Ja już zrobiłam swoje – oświadczyła. – Sam sobie trzymaj ten kabel i czekaj na Kompanów. Odchodzę. – Samiec spojrzał na nią ponuro i znowu skinął głową, a potem uniósł rękę w niezgrabnym geście, który miał być zapewne pozdrowieniem. Pengefinchess była rozbawiona. – Bądź płodny – odpowiedziała mu słowami tradycyjnego pożegnania vodyanoich. A potem zanurzyła się w nurcie Smoły i odpłynęła.