Tak czy inaczej, najemniczka znowu jest sama.
Jej opowieść dobiegła końca. Teraz powinna paść czyjaś odpowiedź, jak w tajemniczej, rytualnej liturgii.
Kobieta ignoruje Isaaca, pogrążonego w rozpaczy. Spogląda na Derkhan i na mnie.
Sprawiamy jej zawód.
Derkhan potrząsa głową, milcząca i przygnębiona.
Próbuję. Otwieram dziób, mając już w gardle historię mojej zbrodni i kary oraz długiej tułaczki. I niewiele brakuje, by wreszcie wydostała się na wolność przez szczelinę w mojej niewidzialnej skorupie.
Lecz dławię ją w sobie. Ta sprawa nie wiąże się z naszą sytuacją. Nie i będę mówił o niej tej nocy.
Historia Pengefinchess mówi o egoizmie i złodziejstwie, a jednak można opowiedzieć ją tak, by była godną mową pożegnalną dla Shadracha i Tansella. Moja historia o egoizmie i wygnaniu nie poddaje się transmutacji. Nie może być niczym innym niż prostą opowieścią o podstawowych wartościach. Milczę więc.
Ale gdy już chcemy wyrzec się słów i zostawić sprawy ich własnemu biegowi, Isaac unosi znużoną głowę i przemawia.
Najpierw domaga się jedzenia i wody, których przecież nie mamy. Jego oczy zwężają się powoli i po chwili zaczyna mówić jak świadoma istota. Z gasnącym żalem opowiada nam o śmierciach, których był świadkiem.
Mówi o Tkaczu, tańczącym szalonym bogu, i o jego walce z ćmami. O spalonych jajach i o dziwacznych, śpiewnych deklamacjach naszego nieprawdopodobnego i niegodnego zaufania sprzymierzeńca. W chłodnych i jasnych słowach opowiada o tym, czym stała się Rada Konstruktów, jakie są jej cele i czym mogłaby się stać. (Pengefinchess z trudem przełyka ślinę i wybałusza swe i tak wyłupiaste oczy, słuchając o dokonaniach konstruktów porzuconych na przemysłowym wysypisku).
Im więcej Isaac mówi, tym więcej chce mówić. Opowiada o planach i jego głos nagle twardnieje. Coś się w nim skończyło, jakieś oczekiwanie, miękka cierpliwość przestała w nim istnieć wraz ze śmiercią Lin i teraz została pogrzebana. Czuję się tak twardy, jakbym był z kamienia, kiedy tego słucham. Jego słowa inspirują mnie, dają siłę i cel, do którego warto dążyć.
Opowiada o zdradach i kontrzdradach, o matematyce, o kłamstwach i o taumaturgii, a także o złych snach i skrzydlatych istotach. Wyjaśnia teorie. Mówi o lataniu, o czymś, o czym prawie zapomniałem, a czego tak bardzo pożądam. Teraz, kiedy o tym wspomina, czuję, że pragnę tego całym sobą.
Słońce wspina się na wierzchołek nieba jak spocony tragarz, a my, niedobitki, czyścimy broń i wymieniamy uwagi.
Znajdując w sobie rezerwę sił, której istnienia nawet nie podejrzewaliśmy – choć nawet zdumienie w tej sprawie odczuwam jak przez mgłę – zaczynamy snuć plany. Zwijam bicz jak najciaśniej wokół ramienia i ostrzę nóż. Derkhan czyści pistolety, półgłosem rozmawiając z Isaakiem. Pengefinchess znowu siada pod ścianą, potrząsając głową. Ostrzega nas, że wkrótce odejdzie. Teraz już nic jej tu nie trzyma. Prześpi się trochę i pożegnamy się, mówi spokojnie.
Isaac wzrusza ramionami. Wygrzebuje spod sterty śmieci w kącie części niedużej maszyny, jakieś zawory. Spod brudnej koszuli wyciąga arkusze notatek-przepocone, usmarowane, ledwie czytelne.
Zaczynamy pracę; Isaac ma więcej energii niż ktokolwiek z nas. Zapisuje coś gorączkowo.
Po godzinach sapania, pomrukiwania i zapewnień o rychłym przełomie wreszcie podnosi głowę. Mówi, że nie zdołamy tego zrobić. Potrzebne nam ognisko, punkt skupienia.
Mija godzina lub dwie i Isaac znowu podnosi głowę.
Mówi, że możemy i musimy to zrobić, ale i tak potrzebujemy punktu skupienia.
Tłumaczy nam, jak i dlaczego.
Zapada cisza, a potem dyskutujemy. Szybko. Niespokojnie. Proponujemy kandydatów i odrzucamy ich kolejno. Zmieniamy kryteria. Czy lepszy będzie skazany na zagładę czy znienawidzony? Zniedołężniały czy podły? Jak mamy to osądzić?
Nasza moralność podnosi bunt.
Lecz minęło już pół dnia i pora dokonać wyboru.
Derkhan przygotowuje się do wyjścia; stanowczo zaciska szczęki, ale widać, że przepełniają żal. To jej przypadło w udziale to ohydne zadanie.
Zabiera ze sobą resztę pieniędzy – wszystko, co mamy, włącznie z ostatnimi grudkami mojego złota. Zdziera z siebie parę warstw brudu z kanałów, zmieniając nieznacznie swój wygląd. Będzie nierzucającym się w oczy włóczęgą. Tak będzie jej łatwiej polować na to, czego potrzebujemy.
Zaczyna się ściemniać, a Isaac wciąż pracuje. Cyfry niekończących się równań wypełniają ciasno każdy cal nielicznych kartek papieru, które ma do dyspozycji.
Gęste promienie słońca rozjaśniają od dołu brudną chmurę. Niebo odbarwia się pomału; nadchodzi zmierzch.
Nie boimy się snów, które przyniesie nam ta noc.