Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dziękuję. Opanowałam doskonałą technikę gruczołową. Lin postanowiła skorzystać z przyzwolenia na odrobinę autoreklamy. Zostałam wykształcona wedle zasad szkoły Outnow, które zabraniają kształtowania raz wyplutej śliny. To świetne ćwiczenie; pomaga osiągnąć pełną kontrolę nad pracą. Lecz mimo to… zbuntowałam się. Wracam do miejsc, w których ślina jest jeszcze miękka, i obrabiam ją stosownie do potrzeb. Mam dzięki temu większą swobodę, mogę kształtować nawisy i inne elementy wymagające precyzji.

– Czy używa pani bogatej palety barw? – Lin skinęła głową. – Heliotypy pozwalają jedynie na oglądanie dzieł w sepii. Dobrze wiedzieć. Wiem już co nieco o technice i estetyce. Teraz bardzo chciałbym usłyszeć coś o tematyce pani prac.

Lin zesztywniała. Nagle zdała sobie sprawę, że nie potrafi opowiedzieć o tym, co tak naprawdę przedstawiały jej rzeźby.

– Pomogę pani. Opowiem o tym, co sam uważam za interesujące. Być może to wystarczy, byśmy mogli stwierdzić, czy nadaje się pani do wykonania mojego zlecenia.

Głos umilkł w oczekiwaniu na zgodę Lin.

– Proszę unieść głowę, panno Lin – odezwał się gospodarz, kiedy odpowiedziała potakującym skinieniem. Przezwyciężając strach, zrobiła to, o co prosił. Niepokoiła ją ta pozycja; ukazując wrażliwe podgardle pod owadzią głową, miała wrażenie, że naraża się na niebezpieczeństwo. Mimo to odsłoniła szyję, pozwalając, by oczy ukryte za lustrem w kształcie ryby przyjrzały się jej uważnie.

– Ma pani w szyi identyczne elementy, jak kobieta rasy ludzkiej. Widzę nawet to samo zagłębienie u jej podstawy, które tak chętnie opiewają poeci. Pani skóra ma odcień czerwieni, który ludzie uznaliby za dość niezwykły, przyznaję, ale mimo wszystko mógłby uchodzić za ludzki. Spoglądam jednak w górę, wzdłuż tej pięknej, ludzkiej szyi – bez wątpienia zaneguje pani użycie słowa „ludzkiej”, ale proszę dać mi jeszcze moment – i nagle… nagle docieram do miejsca… do tej wąziutkiej strefy, w której owa miękka, ludzka skóra zlewa się z blado kremową, segmentowaną, spodnią stroną pani głowy. – Po raz pierwszy odkąd Lin weszła do gabinetu, gospodarz zdawał się szukać w myśli właściwych słów. – Czy kiedykolwiek stworzyła pani podobiznę kaktusa? – Lin potrząsnęła głową. – Ale na pewno widziała pani z bliska jedną z tych istot? Weźmy chociażby mojego pracownika, który przyprowadził panią tutaj. Czy zwróciła pani uwagę na jego stopy, palce, szyję? Są takie miejsca na jego ciele, gdzie skóra myślącej istoty przemienia się w skórkę bezrozumnej rośliny. Kiedy odcina się kaktusowi szeroką, okrągłą podeszwę stopy, on nic nie czuje. A gdy ukłuje się go wyżej, w miękką część uda, piszczy z bólu. Jest jednak i taka strefa… zupełnie inna… gdzie nerwy splatają się ze sobą i zmieniają, gdzie uczą się, jak być obojętną rośliną, gdzie najostrzejszy nawet ból jest daleki, rozproszony, raczej niepokojący niż przerażający. Proszę pomyśleć o innych przykładach. O torsie skorupiaka lub calowca, o stadium przejściowym w kończynie prze-tworzonego, o wielu innych rasach i gatunkach zamieszkujących to miasto i niezliczonych odmianach istot z całego świata, żyjących w ciałach kundli, mieszańców. Zapewne powie pani, że nie dostrzega żadnej fazy przejściowej w swoim ciele, że khepri są i zawsze byli skończoną całością, że dostrzeganie w pani ciele „ludzkich” cech jest przejawem mojego antropocentryzmu. Jeśli jednak odrzucimy ironię tego oskarżenia – ironię, której jeszcze pani sobie nie uświadamia – z pewnością przyzna pani, że istnieją owe strefy przemiany w ciałach stworzeń należących do innych ras; może nawet w ciałach ludzi. – Gospodarz ciągnął wypowiedź. – A cóż można powiedzieć o naszym mieście? Wciśnięte między dwie rzeki, które łączą się, by stać się morzem, między góry, które zmieniają się niepostrzeżenie w płaskowyż, gdzie drzewa porastające z rzadka południowe przedmieścia gromadzą się niespodziewanie i oto ilość staje się jakością: nagle tworzą las. Architektura Nowego Crobuzon także się zmienia. Proszę pomyśleć o budowlach industrialnych, o rezydencjach, przepychu, o slumsach, o podziemiach, o konstrukcjach napowietrznych, o jaskrawych kolorach, o szarości, o żyznej ziemi, o pustkowiu… Pani na pewno rozumie. Nie będę kontynuował.

I taki właśnie jest cały świat, panno Lin. Wierzę, że na tym polega jego fundamentalna dynamika: na przemianach. Na istnieniu stref, w których jedna rzecz staje się inną. I ten temat interesuje mnie najbardziej. Sfery, w których to, co oddzielne, staje się częścią całości. Strefy hybrydowe. Czy sądzi pani, że i dla niej te zagadnienia mogą być ciekawe? Bo jeśli tak… to zamierzam zaproponować pani pracę. Zanim jednak udzieli pani odpowiedzi, proszę zrozumieć dobrze, co to oznacza. Poproszę panią o uchwycenie w rzeźbie żywego obiektu. Stworzy pani model naturalnej wielkości. Model… mnie.

Bardzo niewielu ludzi zna moją twarz, panno Lin. Człowiek na moim stanowisku musi być nadzwyczaj ostrożny. Z pewnością rozumie pani, dlaczego tak jest. Jeżeli przyjmie pani to zlecenie, uczynię panią bogatą, ale jednocześnie stanę się częścią pani umysłu. Tą częścią, która będzie mnie pamiętać. Tą, która będzie moja. Nie pozwolę pani podzielić się tą wiedzą z nikim. Jeżeli jednak uczyni to pani, postaram się, żeby przed śmiercią cierpiała pani niewyobrażalne męki. Tak więc… – Zza parawanu dobiegł cichy trzask i Lin zdała sobie sprawę, że jej rozmówca siedzi na krześle. – Tak więc, panno Lin, czy jest pani zainteresowana strefą hybrydową? Czy jest pani zainteresowana pracą dla mnie?

„Nie mogę… Nie mogę odrzucić takiej propozycji” – pomyślała bezradnie. „Nie mogę. Przez wzgląd na pieniądze, na sztukę… Bogowie, pomóżcie mi. Nie mogę jej odrzucić. Błagam, nie pozwólcie, żebym żałowała tej decyzji”.

Po chwili skinęła ręką na znak zgody.

– Och, tak się cieszę. – Gospodarz odetchnął z ulgą. Serce Lin zaczęło bić jeszcze szybciej. – Naprawdę, jestem zadowolony z pani decyzji. No cóż… – W niewidocznej części gabinetu rozległo się ciche szuranie. Lin siedziała nieruchomo, tylko jej czułki drgały niespokojnie. – Mam nadzieję, że żaluzje dzielące nas od sekretariatu są opuszczone? – upewnił się pan Motley. – Myślę, że powinna pani zobaczyć obiekt, nad którym będzie pani pracować. Pani umysł należy teraz do mnie, Lin. Pracuje pani dla mnie.

Pan Motley wstał i pchnął parawan, przewracając go na podłogę.

Lin także wstała, niepewnie, w zdumieniu i strachu poruszając nieświadomie głowoodnóżami. Patrzyła.

Strzępy skóry, futra i piór powiewały, kiedy się poruszał. Wypustki na końcach wątłych członków zaciskały się kurczowo. Oczy pobłyskiwały z głębi ciemnych oczodołów. Rogi i wyrostki kostne sterczały groźnie na wszystkie strony, macki drżały spazmatycznie, a liczne usta błyszczały wilgocią. Łaty różnokolorowych skór kontrastowały ze sobą fatalnie. Pęknięte kopyto postukiwało z cicha o drewnianą podłogę. Wypukłe strumienie mięśni zderzały się ze sobą pod skórą, tworząc absurdalne zgrubienia i zawirowania. Ludzkie muskuły sprzężone z obcymi ścięgnami i przypadkowo złożonym kośćcem pracowały w niełatwej zgodzie, nadając ruchom powolne tempo i znamiona wysiłku. Łuski błyszczały. Płetwy drżały. Skrzydła trzepotały bezradnie. Owadzie szczypce zaciskały się i otwierały.

Lin cofnęła się odruchowo i potknęła; strach nakazywał jej uciekać przed tym powolnym ruchem. Chitynowy pancerz okrywający jej głowę pulsował neurotycznie. Trzęsła się z przerażenia.

Pan Motley zbliżał się do niej jak myśliwy do swej zdobyczy.

– I co, panno Lin? – spytał jednymi z uśmiechniętych, ludzkich ust. – Który z moich profili podoba się pani najbardziej?

11
{"b":"94924","o":1}