Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nieznajomy? Ależ w Lansquenet nie było nieznajomych. Wszyscy się znali. Nikt nie zamykał drzwi. Chyba że… Nagle przyszedł mu na myśl Patrice, dawny prześladowca Marise z paryskich czasów. Ale to przecież niemożliwe – po siedmiu latach? Z drugiej strony podobna historia wiele by wyjaśniała. Niechęć Marise do pokazywania się w wiosce, do opuszczania miejsca stanowiącego dla niej bezpieczną przystań. Jej przesadną, gorączkową potrzebę chronienia Rosy. Czyżby Patrice zdołał jakimś cudem odnaleźć je w Lansquenet? Czy obserwował farmę, wyczekując na odpowiednią okazję? Czy mógł podszywać się pod jednego z okolicznych wieśniaków, wciąż czaić w pobliżu, gotowy do ataku? Nie, to niedorzeczność. Pomysł jak z taniej szmiry; coś, co sam mógłby napisać w wieku lat czternastu w leniwe popołudnie nad kanałem. A mimo to czuł ściskanie w piersi. W jego wyobraźni Patrice upodobnił się do Zetha – był tylko jeszcze wyższy i groźniejszy, o wyostrzonych policzkach i przebiegłym spojrzeniu szaleńca. Idiotyzm? Być może, ale w tej chwili Jay odniósł wrażenie, że byłoby to bardzo logiczne zakończenie tego lata, w którym zmarł Joe, tych wszystkich wydarzeń, które spotkały go od czasów tego strasznego października na Pog Hill Lane. Jego obecne wymysły nie były większym idiotyzmem niż to wszystko inne.

W pierwszym odruchu chciał wsiąść w samochód, ale zaraz uznał, że to nie najlepszy pomysł. Rosa mogła chować się gdzieś w krzakach czy na poboczu szosy – wtedy mógłby ją łatwo przeoczyć, nawet gdyby jechał powoli. Ruszył więc pieszo w stronę Lansquenet, zatrzymując się od czasu do czasu, by nawoływać ją po imieniu. Zaglądał do przydrożnych rowów i za grube pnie drzew. Zboczył w stronę niewielkiego stawu, który mógłby stanowić niejaką pokusę dla pełnego ciekawości dziecka. Potem przeszukał opuszczona stodołę. Ale nigdzie nie dostrzegł żadnego śladu Rosy. W końcu, gdy już zbliżał się do wioski, zdecydował się na sprawdzenie ostatniej, prawdopodobnej możliwości. Skręcił w stronę domu Mireille.

Pierwszą rzeczą, którą zauważył, był samochód zaparkowany przy wejściu: luksusowy, szary mercedes z przyciemnianymi szybami i tablicami rejestracyjnymi wypożyczalni. Samochód w sam raz dla gangstera, pomyślał, albo prowadzącego popularny teleturniej w telewizji. Nagle zrozumiał, co się dzieje, i z walącym sercem ruszył w stronę drzwi. Nie zadając sobie nawet trudu, by zapukać, wpadł do środka, wykrzykując ostro:

– Rosa?

Siedziała na podeście schodów w swoim pomarańczowym sweterku i w dżinsach i przeglądała album ze zdjęciami. Tuż przy drzwiach stały jej kalosze. Gdy Jay wykrzyknął jej imię, spojrzała na niego i rozpromieniła się w uśmiechu. Poczucie wielkiej ulgi niemal powaliło go z nóg.

– Co ty sobie wyobrażasz? Co to ma być za zabawa? Szukam cię po całej okolicy. Jak się tu dostałaś?

Rosa patrzyła na niego ani trochę nie speszona.

– Przecież przyjechała po mnie twoja przyjaciółka. Ta angielska przyjaciółka.

– Gdzie ona jest? – Jay poczuł, że ulga ustępuje miej sca ślepej furii. – Gdzie, kurwa mać, ona teraz jest?

– Jay, kochanie – Kerry stanęła w drzwiach kuchni, najwyraźniej tu zadomowiona, z kieliszkiem wina w ręku.

– Obawiam się, że nie jest to język, jakiego powinieneś używać w obecności dziecka powierzonego twojej opiece – mówiąc to, posłała mu jeden ze swoich najbardziej ujmujących uśmiechów. Tuż za jej plecami stanęła Mireille, wielka i monumentalna w czarnej sukni.

– Wróciłam, by zamienić z tobą jeszcze słowo, ale już wyszedłeś – ciągnęła słodkim głosem. – Otwarła mi Rosa. Odbyłyśmy we dwie uroczą rozmowę, prawda, Rosa? – To ostatnie zdanie wypowiedziała po francusku, pewnie by włączyć do rozmowy Mireille, wciąż tkwiącą milcząco za jej plecami. – Muszę przyznać, że potrafiłeś zachować się nadzwyczaj dyskretnie, Jay, kochanie. Biedna madame Faizande nie miała o niczym bladego pojęcia.

Jay rzucił okiem na Mireille przyglądającą się tej scenie z rękami złożonymi na potężnych piersiach.

– Kerry… – zaczął złowieszczo. Ona znowu uraczyła go jednym ze swoich wyrachowanych, oszałamiających uśmiechów.

– Urocze spotkanie babki i wnuczki po latach – rzuciła. – Wiesz, zaczynam rozumieć, co cię tu tak urzeka. Tak wiele tajemnic. Tak wiele fascynujących postaci. Na przy kład madame d’Api. Madame Faizande opowiedziała mi o niej co nieco. Muszę jednak przyznać, że niecałkiem było to zgodne z jej obrazem przedstawionym w książce.

Jay spojrzał na Rosę.

– Chodź, Rosa – powiedział spokojnym głosem. – Czas wracać do domu.

– A tak przy okazji – jesteś tutaj nadzwyczaj popularny – wtrąciła znów Kerry. – Jestem pewna, że po emisji „Lądów obiecanych” zostaniesz obwołany miejscowym bohaterem. Dzięki tobie to miejsce wreszcie się rozwinie.

Jay całkowicie ją zignorował.

– Rosa – powtórzył. Dziecko westchnęło teatralnie, po czym wstało.

– Czy naprawdę będziemy w telewizji – zapytała Jaya rezolutnym tonem, wciągając kalosze. – Maman i ty, i wszyscy inni? Wiesz, my mamy w domu telewizor. Lubię oglądać „Cocoricoboy’a” i „Nos Amis Les Animaux”. Ale maman nie pozwala mi oglądać „Cinema de Minuit”. – Skrzywiła się lekko. – Za dużo się tam całują.

Jay wziął ją za rękę.

– Nikt z nas nie będzie w telewizji – oznajmił.

– Obawiam się, że ty w tej sprawie nie masz już nic do powiedzenia – rzuciła Kerry słodko. – Zdołałam zebrać do stateczną ilość materiału na doskonały program, bez względu na to, czy zechcesz w nim wystąpić, czy nie. Artysta, jego wpływ na lokalną społeczność, wiesz takie tam. Niech Peter Mayle się schowa. Zanim się spostrzeżesz, ludzie zaczną tu walić tłumami, by na własne oczy obejrzeć „Krainę Jaya Mackintosha”. Tak naprawdę powinieneś być mi dozgonnie wdzięczny.

– Proszę, Kerry.

– Och, na Boga jedynego! Gdyby cię ktoś posłuchał, pomyślałby że przystawiam ci pistolet do głowy. Każdy inny oddałby prawą rękę za taką reklamę, i do tego bezpłatną!

– Ale nie ja. Zaśmiała się.

– Oczywiście, zawsze wszystko musiałam robić za ciebie – rzuciła radośnie. – Organizować spotkania, wywiady. Zabierać cię na odpowiednie przyjęcia. Pociągać za sznurki. A ty teraz kręcisz nosem na doskonałą okazję promocji samego siebie. I to w imię czego? Dorośnij wreszcie, skarbie. Nikt już nie uważa ekscentryzmu za coś czarującego.

Przez moment przemawiała niemal słowami Nicka, i w tej samej chwili Jay nabrał obrzydliwego przekonania, że oboje się zmówili, uknuli to wszystko razem.

– Ja nie chcę, żeby zaczęły tu walić tłumy – oświadczył. – Nie chcę tu turystów, barów z hamburgerami i kiosków z pamiątkami. Nie w Lansquenet. Dobrze wiesz, w co taka reklama przekształca podobne wioski.

Kerry wzruszyła ramionami.

– Mnie się wydaje, że właśnie tego tej miejscowości najbardziej potrzeba – oznajmiła rzeczowym tonem. – Teraz robi wrażenie na wpół wymarłej. – Przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami pilnie studiowała swoje paznokcie. – Poza tym takie decyzje nie należą do ciebie, prawda? A nie wyobrażam sobie, by z lokalnych mieszkańców ktoś chciał odrzucić możliwość świetnego biznesu.

Oczywiście miała rację. I to było najgorsze. Wszystko teraz potoczy się siłą rozpędu, czy ktoś sobie tego życzy, czy nie. Nagle Jay wyobraził sobie, że Lansquenet mogłoby podzielić los Pog Hill – zostać relegowane do kategorii miejsc istniejących jedynie w przeszłości.

– Nie tutaj. Nie dopuszczę do tego – rzucił, wychodząc. Jeszcze gdy szedł ulicą, dźwięczał mu w uszach szyderczy śmiech Kerry.

73
{"b":"122921","o":1}