Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ciemność panująca na zewnątrz zlała się z ciemnością sali.

– Skupmy się, bracia i siostry, sprowadźmy do siebie Ciemność. Musimy się spieszyć.

Za terenem świątyni widział uliczne latarnie i jasno oświetlone domy. Wyszło zarządzenie, aby w stolicy paliły się nocą wszystkie światła; władze znały już siłę Ciemności. Powracała każdej nocy – naturalna ciemność była jej sprzymierzeńcem – i za każdym razem powiększał się towarzyszący jej chaos. Nie można było przewidzieć, kto ulegnie jej wpływowi – ojciec, matka, brat, siostra. Dziecko. Przyjaciel. Sąsiad. Jakie zło tkwi spętane w każdym z nich, czekając, by się uwolnić, tęskniąc do niezależności. Światło stanowiło jedyną przeszkodę. Ciemność obawiała się światła. „A ta światłość w ciemnościach świeci, ale ciemności jej nie ogarnęły.” Ewangelia według św. Jana. Ale człowiek potrafi pokonać światło. Brat Martin zachichotał do siebie; w blasku świec jego oczodoły były tylko czarnymi cieniami.

– Zbliżcie się, wypijmy napój, który nas uzdrowi.

Brat Martin wyciągnął ręce do wiernych.

Mimo wpadającego przez otwarte drzwi chłodu na czole brata Johna pojawiły się kropelki potu. O Boże! O Boże! naprawdę chce dobrnąć do końca. Naprawdę chce ich wszystkich zabić. Randall rzeczywiście wierzy w te wszystkie bujdy, które ci na górze wciskali o Ciemności. Chryste, czy on nie wie, że to jest po prostu takie gadanie. Po mieście krążyły pogłoski, że to gaz, który nie może się uaktywnić ani pod wpływem słońca, ani żadnego innego cholernego światła. Nikt nie wie, kto go wypuścił – obce mocarstwo, terroryści? Sami cholerni brytyjscy naukowcy? Ludzie nie wiedzą. Ale te sukinsyny u władzy dobrze wiedzą. Tylko nie chcą puścić pary. Wszystko co mówią to: – siedźcie nocą w domu, zapalcie wszystkie światła. Policja i wojsko patrolują miasto po godzinie policyjnej, by tego dopilnować, posługują się silnymi reflektorami dla własnego bezpieczeństwa. A ten głupi, pieprzony Randall sprzeciwił się zarządzeniu, gasząc światła i każąc otworzyć drzwi. Co, do diabła, się stanie, gdy odkryje, że napój w tych wielkich czarach nie zawiera cyjanku? Co zrobi, gdy te głupie, pieprzone owieczki, które za sobą prowadzi, nie padną martwe po wypiciu Trucizny 99? Będzie wiedział, kogo za to winić: kochany brat John miał przygotować truciznę. Ten skurwysyn Randall spodziewał się, że niby gdzie znajdzie wystarczającą ilość cyjanku, by zabić ponad sto pięćdziesiąt frajerów? Brat John zaczął powoli przesuwać się boczną nawą ku otwartym drzwiom, jak najdalej od trzech pojemników z nieszkodliwym winem marki Sainsbury. Czas się pożegnać. Powinien był to zrobić już dawno temu.

Członkowie kongregacji posuwali się gęsiego, każdy z nich trzymał plastikowy puchar, który wręczono mu przy wejściu do świątyni. Brat Martin uśmiechał się dobrotliwie, gdy go mijali. Czterdziestoparoletnia kobieta z twarzą zalaną łzami i cieknącym nosem rzuciła się na niego. Pomocnicy oderwali ją od brata Martina i delikatnie odprowadzili, uspokajając słowami, których prawie nie słyszała. Ze spuszczonymi oczami podszedł do niego sześćdziesięcioletni mężczyzna.

– Boję się, bracie Martinie – powiedział. Brat Martin wyciągnął ręce i dotknął ramion swego ucznia.

– Wszyscy się boimy, bracie… – Jak on, do cholery, ma na imię? -…drogi przyjacielu, ale nasz strach wkrótce się zamieni w wielką radość. Zaufaj mi. Rozmawiałem z Ciemnością. – Teraz rusz się, ty głupi skurwysynu, zanim wystraszysz innych.

Nie mógł dopuścić, by choć na chwilę został zakłócony nastrój euforii, nawet tak pełnej napięcia euforii; jeżeli jeden wpadnie w panikę, inni pójdą w jego ślady. Potrzebował ich wszystkich, chciał mieć ich siłę, gdyż on naprawdę rozmawiał z Ciemnością. Czy też przynajmniej roiło mu się, że z nią rozmawiał. A to oznaczało to samo.

Ciemność pragnęła go, ale pragnęła także jego ludzi. Im więcej istnień pochłonie, tym stanie się silniejsza. Brat Martin, alias Marty Randall, był szczęśliwy, że werbuje nowe siły dla Ciemności.

Strumień ludzi podchodzących w zorganizowanym szeregu do czary i wracających na swoje miejsca, osłaniał skradającego się do wyjścia brata Johna; również mrok wypełniający wnętrze pozwalał mu się skryć. Jednak w każdej chwili spodziewał się usłyszeć brata Martina przywołującego go z powrotem, i im dalej odsuwał się od przywódcy, tym bardziej się denerwował. Oblizał wargi, czując kompletną suchość w gardle. Niektórzy z tłumu przyglądali mu się i musiał kiwać głową i uśmiechać się do nich uspokajająco. Dziękował Bogu, że światło było tak słabe, gdyż dzięki temu nie mogli zobaczyć potu, który spływał mu po twarzy. Brat Samuel wciąż stał w pobliżu otwartych drzwi i brat John zbliżył się do niego ostrożnie. Ten człowiek był gorliwym wyznawcą, frajerem gotowym oddać życie za swego przywódcę, białym, którego mózg funkcjonował wyłącznie pod czyimś kierunkiem. Właśnie takim gnojkiem, jakiego Randall potrzebował do pilnowania innych. Wielki mężczyzna zadarł do góry głowę jak zaciekawiony labrador, kiedy zbliżył się brat John. Nie lubił czarnych, a szczególnie nie lubił brata Johna. Murzyn zawsze się głupio uśmiechał, jakby przez cały czas doskonale się bawił.

Brat John pochylił się do przodu i szepnął do wielkiego ucha mężczyzny.

– Brat Martin chce, żebyś przeszedł do przodu, bracie Samuelu, i wypił napój razem z innymi. Uważa, że potrzebują twojej zachęty.

Brat Samuel rzucił zaniepokojone spojrzenie na zebranych, którzy byli ledwo widoczni w nikłym świetle. Z kilku gardeł wydobył się głęboki jęk, a kilkanaście kobiet otwarcie zawodziło. Włożył rękę do kieszeni marynarki i zacisnął palce na znajdującym się w niej pistolecie. Brat Martin uprzedził go, że może zaistnieć konieczność przekonania niektórych wiernych, by zrobili to, czego się od nich wymaga. Ale powiedział mu także, że ma czekać do ostatka, po prostu na wypadek, gdyby któregoś z nich nie zabiła trucizna, lub gdyby tylko udawał, że ją wypił. Odpowiedzią na to miała być kula w łeb. Dlaczego brat Martin zmienił zdanie?

– Kazał mi stać przy drzwiach.

– Wiem, bracie Samuelu – powiedział cierpliwie Murzyn, zdając sobie sprawę, że zaczynają uginać się pod nim nogi.

Z przodu dochodził do niego głos Randalla, ponaglającego ludzi do koncentracji, do przyjęcia Ciemności w siebie.

– Zmienił zdanie. Potrzebuje cię tam, bracie.

– Kto będzie pilnował drzwi? Kto będzie uważał, aby nikt nie wyszedł?

– Nikt nie wyjdzie. Wszyscy chcą pójść w ślady brata Martina.

Chytry wyraz pojawił się na twarzy wielkiego mężczyzny.

Murzyn nie uśmiechał się jak zwykle i z tak bliskiej odległości widać było, że się poci. Brat John boi się.

– Dlaczego zatem brat Martin potrzebuje mnie tam, jeżeli wszyscy chcą się do niego przyłączyć.

O cholera. – Kilku potrzebuje twojej pomocy, bracie Samuelu. Nie wszyscy są tak silni jak ty.

– Czy jesteś tak silny jak ja, bracie Johnie? Czy potrzebujesz pomocy?

Ciemnoskóry mężczyzna próbował opanować drżenie rąk.

– Nie, bracie Samuelu. Chodzi o innych. A teraz, bracie, zrób to, o co cię prosi mistrz, idź do niego. Wścieknie się, jeśli nie przyjdziesz.

Wielki mężczyzna wydawał się niezdecydowany. Spojrzał w kierunku brata Martina, nie wyciągając broni z kieszeni marynarki.

Brat John przeklinał się w duchu za to, że nie odszedł wcześniej. Powinien zniknąć, gdy tylko Randall rozpoczął tę zwariowaną samobójczą gadaninę. Fascynował go ten pomysł od czasu masowej samozagłady sekty Ludzi Świątyni w Gujanie, kilka lat temu, i zapalił się do niego jeszcze bardziej po innym grupowym samobójstwie, które miało miejsce na przedmieściach Londynu, mniej więcej rok temu. W ciągu ostatnich tygodni ta myśl przerodziła się w obsesję, tak jakby odkrył ostateczną prawdę. O Chryste! Powinien był zwiać, gdy Randall kazał mu zdobyć cyjanek. Nie wierzył, że on naprawdę chce iść na całość. Nie powinien tu być wtedy, kiedy wszyscy usiądą dookoła, patrząc głupio na siebie, czekając, aż padną jak muchy. Nie będzie to zabawne ani dla nich, ani dla brata Martina.

60
{"b":"108253","o":1}