Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Następnej nocy wszystko zaczęło się od nowa.

I powtórzyło się następnej nocy.

I następnej.

Tego popołudnia członkowie kongregacji zebrali się w Świątyni Nowo Wyświęconych wcześniej niż zazwyczaj; wiedzieli bowiem, że godzina policyjna, obowiązująca od siedemnastej, nie pozwoli opuścić domów i przybyć do nowoczesnego, pomalowanego na biało budynku. Kazano im czekać w milczeniu – brat Martin nie chciał, aby dowiedziano się o ich obecności w kościele – ale ich umysły wrzały z podniecenia. Bali się, ale jednocześnie byli pełni entuzjazmu. Ich przywódca powiedział im, co ma nastąpić, a oni uwierzyli jego słowom. Brat Martin posiadł wiedzę, gdyż rozmawiał z Ciemnością.

W pomieszczeniu w odległym końcu kościoła, który właściwie nie był kościołem, a raczej salą zgromadzeń z rzędami ławek w pobliżu ołtarza, który właściwie nie był ołtarzem, lecz wyszukanym pulpitem, siedział schludnie odziany mężczyzna; jego twarz oświetlał tylko pojedynczy płomyk świecy stojącej przed nim na stole. Oczy mężczyzny były zamknięte, a jego oddech rytmiczny. Wyczuł napięcie emanujące z sali za drzwiami i uśmiechnął się. To pomoże; wibracje strumienia myśli będą im przewodzić. Był gotów, podobnie jak oni. Prawie sto pięćdziesiąt osób. Ciemność serdecznie ich powita.

Nagle otworzył oczy; delikatne pukanie do drzwi wyrwało go z głębokiego zamyślenia. Do pokoju wszedł jeden z jego uczniów – wysoki, ciemnoskóry mężczyzna. Miał trzydzieści parę lat, mocno kręcone włosy, w stylu afro, ale za to nosił tradycyjny garnitur. Brat Martin uśmiechnął się do niego.

– Czy wszystko gotowe? – spytał. Kolorowy mężczyzna był zbyt zdenerwowany, aby odwzajemnić uśmiech.

– Gotowe – zapewnił.

– Boisz się, bracie John?

– Bracie Martinie, cholernie się boję. Brat Martin roześmiał się głośno i jego uczniowi udało się do niego dołączyć.

– Nie ma się już czego bać, John. Długo czekaliśmy na tę chwilę, nie wolno nam się teraz wahać. Brat John nie wydawał się przekonany.

– Wiem, wiem. Ale co się stanie, jeśli się mylisz?

Brat Martin gwałtownym ruchem ręki uderzył kolorowego mężczyznę w policzek. Brat John nie sprzeciwił się temu, chociaż był przynajmniej o stopę wyższy od swego napastnika.

– Bracie John, nigdy nie wolno ci wątpić we mnie! Rozmawiałem z Ciemnością i powiedziano mi, co musimy robić. – Jego głos stał się łagodniejszy i wyciągnął rękę, by dotknąć policzka, na którym widniały teraz ślady jego palców.

– Korzystaliśmy z tego, co dali nam ci ludzie, bracie, ale teraz czas na coś więcej, na coś lepszego. Ich wiara zapewniła nam bogactwo, teraz pomogą nam zdobyć to, co przewyższa dobra materialne.

Podszedł do drzwi i odwrócił się do towarzysza.

– Czy napój gotowy? – spytał.

– Tak, bracie Martinie.

– Bracie John, miej we mnie wiarę. Otworzył drzwi i wszedł do sali – Do diabła z wiarą – mruknął Murzyn.

Kiedyś im to wystarczyło, przekonywali ludzi, że znajdą zbawienie, przyłączając się do brata Martina, przyjmowali od nich dary, jeździli po kraju, szukając nowych wiernych. Ludzie wierzyli w swego przywódcę, w człowieka, który głosił, że miłość polega na oddaniu siebie, oddaniu swych dóbr doczesnych. I brat Martin przyjmował wszystko, co ofiarowywali. Zwłaszcza kobiety. Brat Martin nigdy żadnej nie odprawił z kwitkiem, nawet najbrzydszej. Wszystko się w środku przewraca na myśl o niektórych sukach, z jakimi brat Martin szedł do łóżka. On, brat John, był bardziej wybredny.

Ich zwolennicy byli wdzięczni, kiedy im mówiono, że żądza jest taką samą częścią miłości jak uczucie: pożądanie oznacza prokreację, a ta prowadzi do zwiększenia liczby potomstwa, które pójdzie śladami Pana. Z lubością słuchali, że grzech jest dobry, gdyż oznacza skruchę, i jedynie przez skruchę mogą nauczyć się pokory, a tylko uczucie prawdziwej pokory pozwoli im dotrzeć do Wszechmocnego. Grzesz dzisiaj, żałuj jutro – cóż może być lepszego? Jedyny problem polegał na tym, że brat Martin zaczął wierzyć w to, co sam głosił.

Osiem lat temu obaj byli zdziwieni, gdy podstępna sztuczka, polegająca na nadużyciu zaufania, by szybko wyłudzić trochę forsy, przerodziła się w stałe, dochodowe zajęcie. Pierwsze lata były jedną wielką zgrywą, po każdym spotkaniu obaj szaleli z radości, płacząc ze śmiechu, nie byli nawet w stanie zrobić wieczornej kasy. Wkrótce obaj zrozumieli, że pieniądze nie są jedyną korzyścią, którą mogą odnieść ze swej działalności. Słabość ciała szybko została przez nich uznana za grzech godny wyrzutów sumienia. Im większą skruchę czuli dzięki bratu Martinowi, tym mocniej brat Martin chwalił Pana za to, że zesłał go jako narzędzie ich grzechu. Gdy byli sami, mrugał na Johna i mówił: – Kto może oprzeć się twierdzeniu, że nielegalne pieprzenie się dobrze służy duszy? – Lecz brat Martin, alias Marty Randall, trzykrotnie złapawszy syfa w ciągu dwóch lat, zmienił stosunek do ich działalności.

Czy zwykła rzeżączka może doprowadzić do obłędu? Dziś kiła, jutro mogiła. Może po prostu uwielbienie, jakim otaczali brata Martina jego uczniowie, spowodowało, że sam zaczął w to wszystko wierzyć. Do momentu założenia Świątyni Nowo Wyświęconych Randall – brat Martin – był małą płotką, teraz składano mu cześć. Mogłoby to zawrócić w głowie każdemu frajerowi. On – brat John, alias Johny Parker – obserwował z grozą, jak Randall zmieniał się przez te lata: jego kazania coraz mocniej poruszały uczuciami wiernych, każde z nich zawsze osiągało crescendo, które wszystkich członków kongregacji rzucało na kolana; klaskali i krzyczeli: Amen, bracie Martinie! Od czasu do czasu chichotali jeszcze we dwóch, gratulując sobie szczęścia i naiwności tłumu, ale zdarzało się to coraz rzadziej. A dzisiaj wieczorem brat Martin chyba naprawdę dostał bzika. Czy doprowadzi to do końca, czy robi to tylko po to, by sprawdzić ich wszystkich, udowodnić w megalomański sposób swoją władzę nad nimi, przeprowadzić eksperyment, który przerwie w ostatniej chwili? Brat John, alias Parker, miał nadzieję, że chodzi o to drugie.

Brat Martin szedł w kierunku pulpitu, po opuszczeniu mrocznego pokoiku oczy szybko przyzwyczajały się do panującej w sali jasności. Jego wejście powitał pomruk podniecenia, ludzie nerwowo zerkali na siebie, bojąc się tego, co ma się wydarzyć, jednocześnie oczekując niecierpliwie na to nowe, ale nie ostateczne doświadczenie. Niektórzy z tłumu w dalszym ciągu wątpili, ale ci i tak nie interesowali się zbytnio życiem. Wszystko, co działo się w mieście, przydawało wiarygodności słowom brata Martina. Nadszedł czas i pragnęli być jednymi z pierwszych…

Brat Martin zwrócił ich uwagę na trzy olbrzymie czary, stojące na stole z przodu głównej nawy.

– Oto, drodzy bracia i siostry, nasz eliksir – zagrzmiał jego głos. – Już jeden łyk sprawi, że będziecie nieśmiertelni. Sami widzieliście ten chaos na zewnątrz, ludzi, którzy są martwi, a mimo to nie chcą porzucić swoich ciał. Czy zgodzicie się na męki zwyrodnienia skorupy, którą zamieszkujecie, czy pójdziecie za mną w czystości i spokoju? Niepokalani!

Jego oczy obiegały zgromadzonych, tak że każdy z wiernych czuł, iż słowa te skierowane są wyłącznie do niego.

– Są pośród was tacy, którzy się lękają. Pomożemy wam pokonać tę bojaźń. Są pośród was tacy, którzy wciąż wątpią. Pomożemy wam przezwyciężyć to zwątpienie. Wielu spośród was nienawidzi świata i udręki, którą wam przyniósł: powiadam wam, że to dobrze! Dobrze jest nienawidzić, gdyż świat jest miejscem niegodziwym i plugawym! Wzgardźcie nim, bracia, lżyjcie go, siostry! Zapamiętajcie słowa: „Czyż nie jest to dzień Pana ciemności, a nie światła, mroku bez jasności?” Oto nastał dzień Pana! Jasność odeszła!

Brat Martin machnął ręką i na ten sygnał stojący przy głównym wyłączniku brat John zgasił wszystkie światła. Jęk przeszedł przez tłum, gdy sala pogrążyła się w ciemności, rozjaśnianej jedynie słabym światłem mrugających świec, ustawionych dookoła ścian.

– Otwórz drzwi, bracie Samuelu – rozkazał ich przywódca i mężczyzna, stojący przy podwójnych drzwiach świątyni, otworzył je na oścież.

59
{"b":"108253","o":1}