Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tak, chodźmy dalej. Mówi pan, że ta część przed nami jest szczególnie zniszczona?

– Ostatnim razem obejrzałem ją dokładnie. To było jakieś dwa lata temu.

Wspaniale, pomyślał Berkeley. – Niech pan prowadzi – zaproponował.

Inspekcję przeprowadzał trzyosobowy zespół: Charlie Duff – starszy brygadzista prac remontowych z Miejskich Zakładów Wodociągów i Kanalizacji, Geoffrey Berkeley z ministerstwa, Terry Colt – pomocnik brygadzisty. Musieli się schylać, gdy przechodzili przez stary tunel. Berkeley, jeżeli to nie było konieczne, starał się nie dotykać pokrytych grzybem ścian. Jego stopa poślizgnęła się na pomoście i wpadł aż po kolano do ciemnej, płynącej obok nich wody.

Terry Colt wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyciągnął rękę, by chwycić mężczyznę za łokieć, mówiąc jowialnie:

– Ślisko, co?

– Za chwilę będzie lepiej – pocieszył go Duff, uśmiechając się także. – Dalej przed nami tunel rozszerza się. Niech pan popatrzy na ten mur.

Podniósł do góry rękę i popukał w sufit ostrzem metalowego pręta, który zawsze nosił podczas inspekcji kanałów. Cement i kawałki muru odpadły z sufitu i wleciały do głównego kanału.

– Rozumiem, co pan ma na myśli – powiedział Berkeley, oświetlając sklepienie latarką. – Nie wygląda to dobrze, prawda?

Duff mruknął coś w odpowiedzi i poszedł dalej, stukając co chwilę w sufit. Nagle oderwał się niewielki kawałek muru, i Berkeley wrzasnął zatrwożony.

Duff spojrzał tylko na to, co się stało, kiwając jednocześnie dalej głową i mrucząc coś do siebie.

– Proponuję, żeby pan nie wkładał tyle siły w opukiwanie tych ścian, Duff – warknął Berkeley, a serce łomotało mu w piersiach. Ta robota była wystarczająco nieprzyjemna bez nadstawiania karku. – Nie chcemy, by cały strop zwalił się nam na głowy, prawda?

Duff wciąż coś mruczał do siebie i gdy kręcił głową, snop światła z jego latarki przemykał się z jednej strony na drugą.

– Wie pan, wszystkie te stare kanały są takie same – powiedział w końcu do Berkeleya. – Będzie kosztowało miliony, żeby doprowadzić je do porządku. Były wystarczająco solidne, kiedy je zbudowano. Cały ten ruch na górze, przepełnione przez tyle lat drogi, te cholerne ciężarówki, te wszystkie domy, które tutaj postawiono… Ludziom, którzy zbudowali te kanały, nawet się nie śniło, że będą musiały na sobie dźwigać takie ciężary. Nigdy też nie przypuszczali, że będą musiały odprowadzać tyle gówna.

Berkeley wytarł o kombinezon pobrudzone szlamem ręce.

– Na szczęście, to nie moje zmartwienie. Ja tylko muszę przedłożyć raport.

– Ach, tak? – odezwał się z tyłu Terry. – A jak pan myśli, kto za to zapłaci? Wszystko ma iść tylko z naszych kieszeni, co?

– Czy nie możemy iść dalej? Ta skulona pozycja jest dość niewygodna.

Berkeley pragnął mieć już za sobą tę inspekcję.

Duff odwrócił się i poszedł dalej w dół tunelu, taksując sufit doświadczonym okiem, szukając dziur i śladów osuwania się muru. Znalazł ich mnóstwo.

Z tyłu rozległ się głos jego pomocnika.

– Wie pan co? Gdyby pan się tu sam zgubił na dole, panie Berkeley, mógłby pan całe lata wędrować tymi korytarzami i nigdy nie znalazłby pan wyjścia.

Głupi skurwysyn, pomyślał Duff, ale mimo wszystko uśmiechnął się do siebie.

– Tu są mile i mile tunelów – mówił dalej Terry. – Można przejść z jednego końca Londynu na drugi.

– Na pewno trzeba by zatrzymać się przy Tamizie – kwaśno skomentował Berkeley – Jasne, jeśli udałoby się panu ją znaleźć – odpowiedział Terry, nie dając się zbić z tropu. – Ale i tak przedtem mógłby się pan utopić. Powinien pan zobaczyć niektóre z tych tuneli po silnym deszczu. Są całkiem zalane. Niech pan sobie tylko wyobrazi, wędruje pan na dole w kółko, bateria pana lampy powoli się wyczerpuje, a potem wszystko ginie w ciemności. Myślę, że w końcu dopadłyby pana szczury. Tu są takie wielkie bestie.

– Dobra, Terry, daj już temu spokój – powiedział Duff, ciągle się uśmiechając. – Tu już się robi trochę szerzej. Niedługo będziemy mogli się wyprostować.

Berkeley nic przejął się opowieścią Terry’ego, wiedział, że ten idiota próbował go tylko nastraszyć, ale nic nie mógł na to poradzić, że bał się tuneli. Czuł, jak przygniata go ogromny ciężar, jak gdyby miasto nad nim powoli się zapadało, naciskając na strop kanału, ściskając go, spłaszczając cal po calu. Zostałby siłą wepchnięty w płynący pod nim szlam, sufit przyciskałby go do dołu, trzymał tam, aż w końcu musiałby połknąć brudną wodę, zalewającą mu gardło, wypełniającą go…

– No, jesteśmy. – Terry pokazał otwór przed nimi, który łączył ich tunel z następnym.

Berkeley był wdzięczny, że może do niego wejść i wyprostować się. Ta odnoga ścieku miała przynajmniej dwanaście stóp szerokości i sklepiony łukowato sufit był wysoko. Przejścia po obu stronach kanału były wystarczająco szerokie, by wygodnie po nich iść.

– Ten wygląda całkiem solidnie – oznajmił Berkeley, jego głos odbił się głucho od wilgotnych, łukowatych ścian.

– Na tym odcinku wszystko powinno być w porządku – odparł Duff. – Najwięcej kłopotu sprawiają nam rury i małe przewody, nigdy by pan nie uwierzył, czym mogą być zapchane.

– Nie, miałem na myśli mury. Zdaje się, że są zupełnie zdrowe.

Duff zdjął lampę ze swego kasku i oświetlił dół tunelu, szukając wyrw w ścianach i na suficie.

– Wygląda nieźle. Trochę niżej jest tama przeciwpowodziowa. Rzucimy tylko na nią okiem.

Berkeley stracił już zupełnie poczucie kierunku, nie wiedział, czy idą na północ, na wschód czy na zachód. Pomocnik brygadzisty miał rację – łatwo można się zgubić w tym labiryncie tuneli. Słyszał, jak Duff opukuje ściany swym metalowym prętem i przez chwilę zastanawiał się, co skłoniło tego człowieka do robienia kariery w takim zawodzie. Kariera. Złe słowo. Ludzie jego pokroju nie robią karier, po prostu wykonują swoją pracę. A ten młody człowiek z tyłu – na pewno robota w warsztacie czy fabryce byłaby lepsza niż czołganie się w ciemnościach wśród miejskich brudów. Ale, zastanowił się Berkeley, dzięki Bogu, że jest jeszcze ktoś wystarczająco głupi, by to robić. Przechodząc, spoglądał w mniejsze otwory, prowadzące do głównego kanału. Ciemność, jaka w nich panowała, przyprawiała go o dreszcze; latarka ledwo ją rozświetlała. Wyobraził sobie jednego z tych olbrzymich szczurów, o których opowiadał pomocnik brygadzisty, czającego się tam, czekającego, by skoczyć na nieszczęśnika, który nieświadomie wejdzie do jego kryjówki. Albo olbrzymi pająk, wielki i zniekształcony, snujący dookoła nić czarnego życia, nigdy przedtem nie widziany przez ludzkie oczy, czyhający na swą niczego nie podejrzewającą ofiarę w okrywającej cały tunel pajęczynie. Albo gigantyczny ślimak, ślepy i pokryty śluzem, przysysający się do obrośniętych porostami ścian, żyjący w nieustannych ciemnościach, żądny kolejnej uczty z ludzkiego mięsa…

– O Boże!

Duff odwrócił się na dźwięk wrzasku Berkeleya.

– Co się stało? – spytał głosem o ton wyższym, niż zamierzał.

Człowiek z ministerstwa wskazał w głąb tunelu.

– Coś się tam ruszyło! Jego ręka drżała niepohamowanie. Duff podszedł do niego, myśląc: głupi skurwysyn, i spojrzał w otwór.

– Pewnie zobaczył pan szczura – powiedział uspokajająco. – Jest ich mnóstwo.

– Nie, to było dużo większe.

– Na pewno światło rzuciło cień, nic więcej tam nie było. To wyobraźnia tak działa, za każdym razem trzeba trochę czasu, żeby się przyzwyczaić do kanałów.

Terry patrzył w otwór ponad ramieniem Berkeleya, uśmiechając się od ucha do ucha.

– Mówią, że w kanałach straszą ofiary morderstw, których ciała tu wrzucono, aby pozbyć się dowodów zbrodni – pogodnie poinformował przedstawiciela ministerstwa.

– Zamknij się, Terry – rzucił Duff. – Ciarki mnie przechodzą. Niech pan spojrzy, panie Berkeley, tam nic nie ma. – I połączone światła ich lamp przeniknęły ciemność tunelu, ukazując jedynie zielonożółte ściany. – To na pewno pańska latarka rzuciła cień, gdy pan przechodził. Nie ma się czym przejmować.

47
{"b":"108253","o":1}