W dalszym ciągu sprawdzano przeszłość Bravermana, jego żony i Ferriera – mężczyzny, który rzucił się z okna Instytutu Kuleka; do tej pory w ich sprawie nie odkryto niczego niezwykłego. Braverman był zdolnym dyrektorem agencji reklamowej, wybitną postacią w swojej dziedzinie. Ferrier był bibliotekarzem. Wydawało się to oczywiste, iż Bravermanów i Ferriera nie łączyły żadne więzy towarzyskie. Czy mogli być uczniami Pryszlaka?
Był tylko jeden ślad prowadzący do morderców Agnes Kirkhope i jej gospodyni. W dniu morderstwa sąsiedzi zauważyli dwie kobiety przechadzające się przed domem panny Kirkhope. Gdyby to nie była tak spokojna, willowa okolica, nikt by pewnie nie zwrócił na nie uwagi; a tak parę osób widziało, jak dwa lub trzy razy przeszły przed domem panny Kirkhope. Istniało prawdopodobieństwo, że czekały na odpowiedni moment, aby zaatakować. Jedna kobieta była wysoka, druga niska.
Chris Bishop zeznał, że dwie kobiety – jedna wysoka, druga niska – wpuściły go do kliniki w Fairfield. Czy to były te same osoby? Bardzo możliwe. W gruncie rzeczy Peck przestał już niemal zupełnie podejrzewać badacza zjawisk metapsychicznych. Był w to zamieszany, zgadza się, ale tylko jako potencjalna ofiara – co do tego inspektor nie miał wątpliwości. Ktokolwiek czy cokolwiek kryło się za tym wszystkim, na pewno starano się zabić Bishopa. Dlaczego? Któż to wie, do diabła? Nic z tego nie miało sensu.
Bishop miał szczęście, że Peck kazał go obserwować. Dwaj policjanci, którzy śledzili go tego wieczoru, pojechali za nim do domu dla obłąkanych, a później, zgodnie z otrzymanymi przez radio instrukcjami, weszli do środka, aby go stamtąd zabrać do domu Kuleka. Zobaczyli, jak pacjenci starają się utopić Bishopa w wannie. Dobrze, że obaj detektywi byli uzbrojeni – w tym czasie Peck podejrzewał Bishopa o morderstwo i nie chciał ryzykować życia swoich ludzi. Nigdy nie pokonaliby bez broni ogarniętych szałem mieszkańców sanatorium. W Fairfield jego ludzie widzieli też dwie kobiety, które podpaliły schody. Budynek został zrównany z ziemią, w ogniu zginęła prawie połowa pacjentów, a Bishop – biedak – stracił w ogniu żonę.
Cały personel pielęgniarski zginął albo w ogniu, albo został zabity wcześniej, nikt się już tego nie dowie – Bishop i dwaj detektywi widzieli kilkunastu członków personelu, którzy już nie żyli, zanim zaczął się pożar. Niektórzy pacjenci wyskoczyli z tego samego okna, przez które uciekli ludzie Pecka i Bishop, i pognali w noc; dopiero później zostali zatrzymani przez samochody patrolujące okolicę. Innym udało się wydostać zapasowym wyjściem, znajdującym się z drugiej strony budynku, i ci także zostali odnalezieni, gdy wędrowali po ulicach późną nocą. Ale kilku zupełnie zniknęło: obliczenia przeprowadzone następnego dnia – policzono osoby żyjące i ciała zmarłych – nie zgadzały się z danymi liczba stałych mieszkańców i personelu.
Peck podrapał się kciukiem po czubku nosa. Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien zalecić wprowadzenie stanu ogólnego pogotowia, by ostrzec społeczeństwo przed czyhającym na ulicach niebezpieczeństwem, później odrzucił tę myśl. Dlaczego ma być posądzony o wpadanie w panikę, skoro podejmowanie tak drastycznych decyzji należy do chłopców z góry? Poza tym, kłopot w dalszym ciągu ograniczał się do terenów położonych na południe od rzeki. Nie było powodu do wzbudzania paniki w całym mieście. Nie, wręczy tylko swój raport zwierzchnikom i niech oni się martwią, co z nim dalej zrobić. Chodzi o to, pomyślał, przypatrując się pilnie zielonym szpilkom na dużej mapie Londynu, którą przyczepił do tablicy wiszącej na ścianie jego gabinetu, że problem rozszerza się, wpinane szpilki tworzą coraz większe kręgi, przypominające zielony gwiazdozbiór. Każda szpilka oznaczała nowy wypadek, których wspólnym mianownikiem jest to, że zdarzały się w nocy i były jakoś związane z obłędem zła. Co mówił Kulek o kroplach deszczu na szybie? Wydaje się, że teraz nastąpi moment połączenia.
Cele policyjne i oddziały szpitalne były wypełnione ludźmi, których trzeba było aresztować dla ich własnego bezpieczeństwa. Nie wszyscy dopuścili się aktów przemocy, ale każdy z nich miał ten sam bezmyślny wyraz twarzy. Teraz trzeba było trzymać pod kluczem kilka setek osób, większość z nich stanowili piłkarscy kibice. Zajścia podczas meczu piłki nożnej przypisano histerii tłumu. Histeria tłumu! O Jezu, to największe niedomówienie wszechczasów. Na szczęście, przez ogół zostało to uznane za wielką tragedię, która już się nie powtórzy, a władze ukrywały inne, stosunkowo „mniejsze wydarzenia”, nigdy niczego nie sugerując i zawsze zaprzeczając, że istniał między nimi jakiś związek. Stan zatrzymanych osób zdawał się gwałtownie pogarszać. Pierwsi, którzy znaleźli się w odosobnieniu, przypominali teraz puste skorupy wyrzucane na brzeg morza. Wielu z nich, przede wszystkim ci z Willow Road, w jakiś sposób odebrało sobie życie, gdyż nie można było ich wszystkich pilnować przez cały czas.
Wielu odżywiano dożylnie, widocznie nie było już w nich woli życia. Zombi – żywe trupy, tego określenia użył Bishop, gdy rozmawiał z nim parę dni temu. To było dobre określenie. Trafne. Tacy właśnie byli. Wielu krążyło bezmyślnie przez cały dzień, niektórzy mamrotali, inni milczeli i zagubieni w sobie tkwili nieruchomo. Lekarze byli zbici z tropu. Mówili, że wygląda to tak, jakby część ich mózgu, decydująca o aktywności, zamknęła się. Medycy znaleźli na to jakieś uczone określenie, ale w gruncie rzeczy i tak wiadomo było w czym rzecz: to były żywe trupy. Tylko jedno zdawało się pobudzać ich do działania, coś, na co wszyscy czekali w oknach szpitali, cel i pokojów: nadejście nocy. Wszyscy z radością witali ciemność. I to najbardziej martwiło Pecka, ponieważ nadawało sens teorii Jacoba Kuleka.
Jeszcze jedną sprawą, która równie mocno niepokoiła Pecka, był fakt, że ponad siedemset osób – w większości była to część tłumu, który wpadł w szał podczas meczu piłki nożnej – uznano za zaginione. Krzesło, gdy je odsuwał, głośno szurnęło o podłogę. Podciągnął mocniej krawat i podchodząc raz jeszcze do okna, zaczął odwijać rękawy koszuli. Wyciągnął papierosa z paczki i palił go szybko, zaciągając się głęboko, chcąc go skończyć, zanim pójdzie do zastępcy komisarza. Siedemset osób! Jeszcze raz spojrzał na powolny ruch uliczny. Gdzie, do diabła, mogło zniknąć siedemset osób?
– Zjeżdżaj stąd!
Duff wycelował kawałkiem cegły w stworzenie, które pojawiło się w świetle lampy, przymocowanej do jego kasku. Szczur uciekł z wąskiej, biegnącej wzdłuż kanału ściekowego krawędzi i wskoczył do cuchnącej fekaliami wody. Zniknął w ciemnościach.
Duff odwrócił się do swoich towarzyszy i powiedział:
– Uważajcie tutaj. To część starej sieci, jest w złym stanie.
Obrzydliwy smród ścieku był tak silny, że stojący tuż za nim mężczyzna zmarszczył nos, przeklinając w duchu mądralę z Rady Miejskiej Londynu, który wymyślił dla niego to nieprzyjemne zadanie. Rosło zaniepokojenie stanem zniszczonej sieci kanalizacyjnej w dużych miastach i pospiesznie przeprowadzano inspekcje, by stwierdzić czy to, co się stało w Manchesterze, może powtórzyć się gdzie indziej. Na uczęszczanych drogach w północnej części miasta pojawiły się ogromne dziury, tak wielkie, że mógł w nie wpaść autobus; przyczyną ich powstawania było zapadanie się ścian podziemnych kanałów. Zagrożenie istniało od lat, ale sprawa nie była powszechnie znana, i dlatego można ją było odłożyć na później. Teraz obawiano się, że pojawiające się w jezdniach szpary i dziury zaczną razić nie tylko oczy mieszkańców, lecz także ich nosy, gdyż obrzydliwy smród unosił się do góry. Berkeley – szczęśliwiec wybrany przez swój departament do zbadania tej części londyńskich kanałów, dygotał teraz z zimna w wilgotnym powietrzu i wyobrażał sobie, że całe miasto zapada się w szlamowatych katakumbach. Guzik go to obchodziło, byleby tylko nie znalazł się na dole w czasie katastrofy.
– Wszystko w porządku, panie Berkeley? Osłonił oczy przed rażącym światłem lampy Duffa.