Postanowiła zaryzykować.
Włączyła komputer i czekała, aż się załaduje.
– Co ty robisz? – zapytał tato.
– Chcę przeczytać, co jest na dyskietce.
– Nie możesz zrobić tego w domu?
– Nie mam w domu komputera, tato. Został skradziony.
Do ojca nie dotarła zawarta w jej słowach ironia.
– Więc się pospiesz – powiedział, po czym podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
Na ekranie ukazało się menu; Jeannie załadowała Word Perfect, wsunęła dyskietkę do stacji i włączyła drukarkę.
Nagle rozległ się alarm.
Jeannie miała wrażenie, że serce zamarło jej w piersi. Hałas był ogłuszający.
– Co się stało? – zawołała.
Ojciec pobladł ze strachu.
– Musiał się zepsuć ten cholerny emiter. A może ktoś go zdjął z drzwi! – krzyknął. – Wpadliśmy, Jeannie, uciekajmy!
Miała ochotę wyjąć dyskietkę ze stacji i wiać, gdzie pieprz rośnie, zamiast tego jednak przeanalizowała na chłodno sytuację. Jeśli ją teraz złapią i zabiorą dyskietkę, wszystko będzie stracone. Musiała przeczytać listę, póki jeszcze mogła. Złapała ojca za ramię.
– Jeszcze tylko parę sekund!
– Do diabła, chyba biegnie tutaj strażnik – zawołał, wyglądając przez okno.
– Muszę tylko to wydrukować! Zaczekaj na mnie!
Ojciec trząsł się ze strachu.
– Nie mogę, Jeannie! Nie mogę! Przepraszam!
Złapał swoją teczkę i wybiegł na korytarz. Jeannie było go żal, ale nie mogła teraz przestać. Przeszła na katalog stacji dysków, podświetliła zbiór ZAKUPY.LST i nacisnęła PRINT.
Nic się nie działo. Drukarka wciąż się rozgrzewała. Jeannie zaklęła pod nosem.
Podeszła do okna. Do budynku wchodziło dwóch strażników. Zamknęła drzwi gabinetu i spojrzała na swoją atramentową drukarkę.
– No szybciej, ruszaj.
Drukarka cyknęła w końcu, zaszumiała i połknęła kartkę papieru.
Jeannie wyjęła dyskietkę ze stacji i schowała ją do kieszeni swojej niebieskiej kurtki.
Drukarka wypluła cztery kartki i stanęła.
Czując, jak serce tłucze jej się w piersi, Jeannie złapała wydruki i przebiegła po nich wzrokiem. Lista zawierała trzydzieści, może czterdzieści par nazwisk, w większości mężczyzn, ale to jej nie zdziwiło: prawie wszystkie zbrodnie popełniają mężczyźni. Miejscem pobytu niektórych były więzienia. Lista odpowiadała dokładnie jej oczekiwaniom. Teraz jednak chciała czegoś więcej. Poszukała wzrokiem nazwisk „Steven Logan” i „Dennis Pinker”.
Znalazła obydwa.
W tej samej linijce widniało trzecie: „Wayne Stattner”.
– Mam cię! – syknęła z triumfem.
Niżej znajdował się nowojorski adres i numer telefonu z kierunkowym 212.
Wpatrywała się w to nazwisko. Wayne Stattner. Tak nazywał się facet, który zaatakował ją w Filadelfii i zgwałcił Lisę.
– Ty sukinsynu – szepnęła mściwie. – Teraz nam nie uciekniesz.
Musiała stąd wiać. Wetknęła papiery do kieszeni, zgasiła światło i otworzyła drzwi. Na korytarzu słychać było podniesione – z powodu wciąż wyjącego alarmu – męskie głosy. Spóźniła się. Ostrożnie zamknęła drzwi z powrotem. Czując, jak uginają się pod nią nogi, oparła się o drzwi i nasłuchiwała.
– Jestem pewien, że gdzieś tutaj paliło się światło – stwierdził jeden z mężczyzn.
– Sprawdźmy lepiej wszystkie – odparł drugi.
Jeannie rozejrzała się po swojej klitce oświetlonej skąpym światłem z zewnątrz. Nie było gdzie się schować.
Uchyliła lekko drzwi. Nic nie widziała ani nie słyszała. Wystawiła głowę na zewnątrz. Z otwartych drzwi na drugim końcu korytarza padała smuga światła. Po dłuższej chwili strażnicy wyszli przez nie na korytarz, zgasili światło i zajrzeli do kolejnego pomieszczenia, w którym znajdowało się laboratorium. Przeszukanie go powinno zająć im minutę albo dwie. Czy uda jej się minąć niepostrzeżenie drzwi i dotrzeć do klatki schodowej?
Wyszła na zewnątrz, zamknęła za sobą drżącą ręką drzwi i ruszyła korytarzem, powstrzymując się całą siłą woli, żeby nie biec.
Mijając drzwi laboratorium zerknęła do środka. Obaj mężczyźni odwróceni byli do niej plecami: jeden zaglądał do szafki, drugi gapił się na zawieszone na podświetlonej szybie zdjęcia DNA. Nie zobaczyli jej.
Jeszcze tylko kilka jardów.
Doszła do końca korytarza i pchnęła wahadłowe drzwi.
– Hej! Ty! Stój! – usłyszała za sobą.
Każda cząstka jej ciała rwała się do ucieczki, ale opanowała się. Puściła drzwi, obróciła się i uśmiechnęła.
Dwaj strażnicy biegli ku niej korytarzem. Obaj mieli grubo po pięćdziesiątce; byli prawdopodobnie emerytowanymi policjantami.
Ściskało ją w gardle tak mocno, że miała trudności z oddychaniem.
– Dobry wieczór – powiedziała. – Czym mogę panom służyć?
Alarm sprawił, że nie słychać było drżenia w jej głosie.
– W budynku włączył się alarm – oświadczył jeden z nich.
Nie było to najmądrzejsze stwierdzenie, ale oszczędziła sobie komentarza.
– Myślicie, że do środka dostał się jakiś intruz?
– Całkiem możliwe. Czy widziała pani albo słyszała coś podejrzanego, pani profesor?
Strażnicy doszli do wniosku, że jest pracownikiem naukowym: to dobrze.
– Rzeczywiście słyszałam chyba brzęk tłuczonego szkła. Dochodził z góry, ale nie jestem do końca pewna.
Strażnicy spojrzeli po sobie.
– Sprawdzimy to – oznajmił jeden z nich.
Drugi okazał się mniej łatwowierny.
– Czy mogę zapytać, co pani ma w kieszeni?
– Papiery.
– Oczywiście. Czy mogę je zobaczyć?
Jeannie nie miała zamiaru ich nikomu oddawać: były zbyt drogocenne. Improwizując, udała, że się zgadza, a potem zmienia zdanie.
– Jasne – odparła, wyjmując kartki z kieszeni, po czym złożyła je i schowała z powrotem. – Nie, właściwie nie może pan. To rzeczy osobiste.
– Obawiam się, że to konieczne. Na szkoleniu powiedziano nam, że w takim miejscu zwykłe papiery mogą mieć poważną wartość.
– Nie zamierzam dawać panu do czytania mojej prywatnej korespondencji tylko dlatego, że w budynku włączył się alarm.
– W takim razie muszę prosić, by udała się pani do naszego biura i porozmawiała z komendantem.
– W porządku. Spotkamy się na zewnątrz – powiedziała, po czym pchnęła wahadłowe drzwi i zbiegła szybko po schodach. Strażnicy ruszyli za nią.
– Niech pani poczeka!
Pozwoliła im się dogonić w hallu wejściowym. Jeden wziął ją pod łokieć, drugi otworzył drzwi.
– Nie musi pan mnie trzymać – zaprotestowała.
Tak będzie lepiej – odparł strażnik, sapiąc po biegu.
Już to przerabiała. Złapała go za nadgarstek i mocno ścisnęła.
– Au! – jęknął strażnik i puścił ją.
Jeannie rzuciła się do ucieczki.
– Hej! Stój, ty cholerna dziwko!
Puścili się za nią w pogoń, ale nie mieli szans. Była od nich dwadzieścia pięć lat młodsza i szybka jak koń wyścigowy. Oddalając się czuła, jak opuszcza ją strach. Pędziła jak wiatr, śmiejąc się. Ścigali ją przez kilkadziesiąt jardów, a potem dali za wygraną. Oglądając się zobaczyła, że obaj stoją zgięci wpół i ciężko dyszą.
Pokonała biegiem cały dystans do parkingu.
Ojciec czekał na nią przy samochodzie. Wsiedli do środka i wyjechała z parkingu ze zgaszonymi światłami.
– Przepraszam, Jeannie – powiedział po chwili tato. – Myślałem, że jeśli nawet nie potrafię kraść dla samego siebie, zdołam to zrobić dla ciebie. Ale to na nic. Straciłem zimną krew. Nigdy już nikogo nie okradnę.
To dobra wiadomość! – stwierdziła. – A ja zdobyłam to, na czym mi zależało!
– Chciałbym być dla ciebie lepszym ojcem, ale chyba jest już na to za późno.
Wyjechali z kampusu na ulicę i Jeannie zapaliła światła.
– Na to nigdy nie jest za późno, tato. Naprawdę.
– Może masz rację. W końcu próbowałem ci pomóc, prawda?
– Próbowałeś i udało ci się! Otworzyłeś drzwi! Bez ciebie nie dałabym rady.
– Tak, to prawda.
Jechała szybko do domu. Nie mogła się doczekać, żeby sprawdzić telefon z wydruku. Jeśli okaże się nieaktualny, będzie miała problem. Musiała usłyszeć głos Wayne'a Stattnera.