Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Czy ma pan jakieś pytania, panie Logan? – zapytał Jack Budgen.

– Oczywiście – odparł Steve. Przez chwilę milczał, zbierając myśli.

O tym właśnie zawsze marzył. Nie znajdował się na sali sądowej i nie był nawet prawdziwym adwokatem, ale reprezentował osobę prześladowaną przez potężną instytucję. Nie miał zbyt wielkich szans, lecz bronił słusznej sprawy.

Wstał i zmierzył surowym wzrokiem Berringtona. Jeśli teoria Jeannie była słuszna, facet musiał czuć się trochę dziwnie w tej sytuacji – niczym baron Frankenstein przesłuchiwany przez stworzonego przez siebie potwora. Przed przejściem do meritum chciał to wykorzystać, żeby wyprowadzić go trochę z równowagi.

– Zna mnie pan, prawda, profesorze? – zapytał.

Berrington trochę się speszył.

– Tak… spotkaliśmy się chyba w poniedziałek, prawda?

– I wie pan o mnie wszystko.

– Nie bardzo rozumiem…

– Badano mnie przez cały dzień w pańskim laboratorium, ma pan więc na mój temat mnóstwo informacji.

– Rozumiem, o co panu chodzi. Owszem.

Berrington wydawał się kompletnie zbity z tropu.

Steve stanął za krzesłem Jeannie, żeby wszyscy musieli na nią spojrzeć. O wiele trudniej jest potępiać kogoś, kto patrzy ci śmiało i szczerze w oczy.

– Zacznijmy od pierwszego pańskiego stwierdzenia. Po poniedziałkowej rozmowie z doktor Ferrami miał pan zamiar zasięgnąć porady prawnej?

– Tak.

– Nie spotkał się pan jednak z adwokatem?

– Nie. Wypadki potoczyły się zbyt szybko.

– Nie umówił się pan na spotkanie?

– Nie było czasu.

– W ciągu dwóch dni, które upłynęły między pańską rozmową z doktor Ferrami i pańską rozmową z doktorem Obellem, nie poprosił pan nawet swojej sekretarki, żeby umówiła pana z adwokatem.

– Nie.

– Nie rozmawiał pan też z żadnym ze swoich kolegów, żeby dowiedzieć się, czy znają kogoś odpowiedniego.

– Nie.

– W gruncie rzeczy nie ma pan żadnych dowodów na poparcie tego stwierdzenia.

Berrington uśmiechnął się z wyższością.

– Cieszę się jednak opinią człowieka uczciwego.

– Doktor Ferrami dokładnie przypomina sobie tę rozmowę.

– To dobrze.

– Twierdzi, że nie wypowiadał się pan w ogóle na temat problemów prawnych ani etycznych. Interesowało pana jedynie to, czy program jest skuteczny.

– Może zapomniała.

– A może pan to źle zapamiętał. – Steve doszedł do wniosku, że wygrał to starcie, i zmienił nagle taktykę. – Czy dziennikarka „New York Timesa”, pani Freelander, mówiła, w jaki sposób dowiedziała się o badaniach doktor Ferrami?

– Jeśli nawet to zrobiła, doktor Obell nic mi o tym nie wspomniał.

– To znaczy, że sam pan go o to nie zapytał?

– Nie.

– Zastanawiał się pan, skąd może o tym wiedzieć?

– Dziennikarze mają swoje sposoby.

– Ponieważ doktor Ferrami nie opublikowała dotychczas żadnych prac, informacja musiała pochodzić od konkretnej osoby.

Berrington zawahał się i poszukał wzrokiem pomocy u Quinna, który poderwał się z krzesła.

– To są czyste spekulacje, panie przewodniczący – powiedział, zwracając się do Jacka Budgena.

Budgen kiwnął głową.

– Ale to posiedzenie jest nieformalne – zaprotestował Steve. – Nie obowiązuje nas ścisła sądowa procedura.

– Kwestia wydaje mi się interesująca – odezwała się po raz pierwszy Jane Edelsborough – i ma według mnie związek ze sprawą.

Berrington posłał jej chmurne spojrzenie, a ona uniosła ramiona w geście skruchy. Steve zaczął się zastanawiać, co łączy tych dwoje.

Budgen czekał, mając zapewne nadzieję, że któryś z pozostałych członków komisji zaprezentuje inny punkt widzenia i on, jako przewodniczący, będzie mógł rozsądzić kwestię, ale nikt się nie odezwał.

– W porządku – stwierdził po chwili. – Niech pan kontynuuje, panie Logan.

Steve nie mógł uwierzyć, że wygrał w pierwszym proceduralnym sporze. Profesorom najwyraźniej nie podobał się wymuskany adwokat, mówiący, jakie pytania wolno, a jakich nie wolno zadawać. Z przejęcia zupełnie zaschło mu w gardle i nalał sobie drżącą ręką wody z karafki.

Wypił łyk i zwrócił się ponownie do Berringtona.

– Pani Freelander orientowała się całkiem dobrze, jakiego rodzaju badania prowadzi doktor Ferrami, nieprawdaż?

– Tak.

– Wiedziała dokładnie, w jaki sposób doktor Ferrami szuka bliźniaków, wertując bazy danych. Jest to nowa technika, opracowana samodzielnie przez doktor Ferrami, znana wyłącznie panu i kilku innym kolegom z wydziału.

– Można tak powiedzieć.

– Wygląda na to, że informację przekazał do prasy ktoś z wydziału psychologii, nieprawdaż?

– Możliwe.

– Jaki motyw mógłby mieć któryś z pana kolegów, aby przedstawić w niekorzystnym świetle doktor Ferrami i jej badania?

– Naprawdę nie mogę powiedzieć.

– Ale wygląda to na robotę jakiegoś złośliwego, być może zazdrosnego rywala… chyba pan się ze mną zgodzi?

– Niewykluczone.

Steve pokiwał z satysfakcją głową. Czuł, że zaczyna się rozgrzewać, że wpada w rytm. Zbudziła się w nim nadzieja.

Nie popadaj zbyt szybko w samozadowolenie, uspokajał się. Zaliczenie jednego punktu to nie to samo, co wygranie całej sprawy.

– Pozwoli pan, że przejdę do innej pańskiej wypowiedzi. Kiedy pan Quinn zapytał, czy jakieś osoby spoza uniwersytetu zainteresowały się tym artykułem, odpowiedział pan: „Oczywiście, że tak”. Podtrzymuje pan to stwierdzenie?

– Tak.

– Ile dokładnie otrzymał pan telefonów od sponsorów, nie licząc tego od Prestona Barcka?

– Rozmawiałem z Herbem Abrahamsem…

Steve widział, że Berrington nie mówi całej prawdy.

– Pozwoli pan, że mu przerwę, panie profesorze. – Berrington zrobił zdziwioną minę, ale umilkł. – Czy to pan Abrahams zadzwonił do pana, czy też było odwrotnie?

– Chyba ja zadzwoniłem do Herba.

– Zaraz do tego wrócimy. Najpierw proszę powiedzieć nam, ilu ważnych sponsorów zadzwoniło do pana, aby wyrazić swoją troskę z powodu artykułu w „New York Timesie”?

Berrington zaczynał się łamać.

– Nie przypominam sobie, żeby ktoś zadzwonił do mnie specjalnie w tej sprawie.

– Ile telefonów otrzymał pan od potencjalnych studentów?

– Ani jednego.

– Czy ktoś w ogóle zadzwonił do pana w związku z tym artykułem?

– Chyba nie.

– Czy otrzymał pan w tej sprawie jakieś listy?

– Jeszcze nie.

– Nie wydaje się więc, żeby artykuł spowodował jakiś większy odzew?

– Wyciąga pan chyba zbyt pochopne wnioski.

Odpowiedź była żałosna i Steve pozwolił, żeby zapadła w pamięć obecnym. Berrington wydawał się coraz bardziej skrępowany. Członkowie komisji śledzili pilnie wymianę zdań. Steve spojrzał na Jeannie. Na jej twarzy pojawiła się nadzieja.

– Porozmawiajmy zatem o tym jednym telefonie, który pan otrzymał, od Prestona Barcka, prezesa Genetico. Z pana wypowiedzi można było wnosić, że jest on po prostu jednym ze sponsorów, zatroskanym o to, jak wydaje się jego pieniądze. Ale Barek jest dla pana oczywiście kimś więcej, prawda? Kiedy pan go po raz pierwszy spotkał?

– Kiedy studiowałem na Harvardzie, czterdzieści lat temu.

– Musi być jednym z pańskich najstarszych przyjaciół.

– Tak.

– W późniejszych latach założyliście zdaje się wspólnie Genetico.

– Tak.

– Jest więc także pańskim wspólnikiem w interesach.

– Tak.

– Firmę przejmuje obecnie niemiecki koncern farmaceutyczny, Landsmann.

– Tak.

– Pan Barek zarobi niewątpliwie dużo pieniędzy na tej transakcji.

– Niewątpliwie.

– Ile?

– To chyba poufna wiadomość.

Steve uznał, że nie ma sensu cisnąć go o dokładną sumę. Dostatecznie kompromitujące było to, że nie chciał jej zdradzić.

– Wielkie plany ma kolejny z pańskich przyjaciół: senator Proust. Według najnowszych wiadomości, dochód pochodzący ze sprzedaży ma zamiar przeznaczyć na sfinansowanie swojej kampanii prezydenckiej.

– Nie oglądałem dzisiaj wiadomości.

– Ale Jim Proust jest pańskim przyjacielem, nieprawdaż? Musiał pan wiedzieć, że myśli o ubieganiu się o prezydenturę.

71
{"b":"101270","o":1}