Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Uzgodniliśmy już, jakie kroki poczyni uniwersytet – oznajmił Berrington.

Zdała sobie sprawę, że błędnie oceniła hierarchię władzy w gabinecie rektora. To Berrington był tutaj szefem, nie Obell. Dzięki Berringtonowi i Genetico do uczelni płynęły miliony, których potrzebował Obell. Berrington nie musiał się niczego obawiać ze strony Obella; było raczej odwrotnie. Widziała przed sobą małpkę na łańcuchu, a nie kataryniarza.

Berrington przestał nawet udawać, że rektor ma tutaj coś do powiedzenia.

– Nie wezwaliśmy cię tu po to, żeby wysłuchiwać twoich opinii – dodał.

– W takim razie po co?

– Żeby cię zwolnić – odparł.

Zatkało ją. Spodziewała się groźby dymisji, ale nie tego, że ją rzeczywiście wywalą. Nie potrafiła tego zrozumieć.

– Co to znaczy? – zapytała głupio.

– To znaczy, że już tu nie pracujesz – wyjaśnił Berrington, gładząc brew palcem wskazującym prawej ręki; znak, że był zadowolony z siebie.

Jeannie czuła się, jakby ktoś ją uderzył. Nie mogą mnie wyrzucić, pomyślała. Pracuję tutaj dopiero kilka tygodni. Tak dobrze mi szło, tak bardzo się starałam. Z wyjątkiem Sophie Chappie wszyscy mnie polubili. Jak to mogło się tak szybko zdarzyć?

– Nie możecie mnie zwolnić – powiedziała, próbując zebrać myśli.

– Właśnie to zrobiliśmy.

– Nie. – Dochodząc do siebie po pierwszym szoku, poczuła, jak ogarniają gniew. – Nie jesteście wodzami plemienia. Obowiązuje was określona procedura.

Władzom uczelni nie wolno było zwalniać pracowników naukowych bez przeprowadzenia pewnego rodzaju dochodzenia. Wspominano o tym w jej kontrakcie, ale nigdy nie miała czasu sprawdzić szczegółów. Nagle stało się to dla niej bardzo ważne.

– Odbędzie się oczywiście w tej sprawie posiedzenie komisji dyscyplinarnej senatu – poinformował ją skwapliwie Maurice Obell. – Normalnie wymagany jest czterotygodniowy okres wyprzedzenia, ale ze względu na skandal, jaki wywołała ta sprawa, wprowadzam jako rektor uniwersytetu procedurę nadzwyczajną i wyznaczam przesłuchanie na jutro rano.

Jeannie zdumiała szybkość, z jaką działali. Komisja dyscyplinarna? Nadzwyczajna procedura? Jutro rano? To nie była dyskusja. Przypominało to raczej przesłuchanie. Oczekiwała niemal, że Obell przeczyta przysługujące jej prawa.

Zrobił coś podobnego, przesuwając w jej stronę tekturową teczkę.

– Znajdzie pani tutaj regulamin komisji dyscyplinarnej. Jeśli powiadomi pani wcześniej przewodniczącego, może panią reprezentować prawnik lub inny obrońca.

Jeannie przyszło nareszcie do głowy jakieś sensowne pytanie.

– Kto jest przewodniczącym?

– Jack Budgen – odparł Obell.

Berrington podniósł gwałtownie wzrok.

– To już ustalone?

– Przewodniczący jest wyznaczany na cały rok – poinformował go Obell. – Jack objął tę funkcję na początku semestru.

– Nic o tym nie wiedziałem. – Berrington wydawał się podenerwowany i Jeannie wiedziała dlaczego. Jack Budgen był jej tenisowym partnerem. To dodało jej otuchy: powinien ją sprawiedliwie potraktować. Będzie mogła bronić siebie i swoich badań przed grupą akademików. Nie skończy się na gazetowych sloganach „New York Timesa”, lecz dojdzie do poważnej dyskusji.

Miała poza tym wyniki z FBI. Wiedziała już, jaką przyjmie taktykę. Przedstawi komisji dane z FBI. Jeśli będzie miała szczęście, na liście znajdą się jedna albo dwie pary osób, które nie wiedzą, że są bliźniakami. To zrobi na nich wrażenie. Wtedy wyjaśni, jakie podjęła przeciwdziałania, żeby chronić prywatność badanych.

– To chyba wszystko – oznajmił Maurice Obell.

Odprawiano ją.

– Wielka szkoda, że do tego doszło – powiedziała, wstając z krzesła.

– Sama do tego doprowadziłaś – odparł szybko Berrington.

Przypominał kłótliwe dziecko. Nie miała czasu na bezproduktywne spory. Rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i wyszła.

Wracając na wydział uświadomiła sobie ze smutkiem, że nie udało jej się osiągnąć żadnego z postawionych celów. Chciała prowadzić negocjacje, zamiast tego jednak wzięła udział w walce gladiatorów. Berrington i Obell podjęli decyzję, zanim weszła do gabinetu. Spotkanie okazało się czystą formalnością.

Idąc korytarzem, zauważyła z irytacją, że sprzątaczki zostawiły tuż przy drzwiach jej gabinetu czarną plastikową torbę ze śmieciami. Zaraz do nich zadzwoni. Chciała otworzyć drzwi, ale chyba zaciął się zamek. Bezskutecznie wsuwała kilka razy swoją kartę w otwór czytnika. Miała już zamiar zejść do recepcji i wezwać obsługę, kiedy przyszła jej do głowy straszna myśl.

Zajrzała do czarnej torby. Nie było w niej starych papierów i filiżanek ze styropianu. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyła, była jej płócienna teczka. Było tam również pudełko kleenexow z biurka, Tysiąc akrów Jane Smiley, dwie fotografie w ramkach i szczotka do włosów.

Opróżnili jej biurko i zamknęli przed nią jej pokój.

Była zdruzgotana. Zabolało ją to bardziej od tego, co wydarzyło się w gabinecie Maurice'a Obella. Tamto to tylko słowa. Teraz poczuła, że pozbawili ją czegoś, co stanowiło fragment jej własnego życia. To jest mój pokój, pomyślała; jak mogli go przede mną zamknąć?

– Cholerne skurwysyny – mruknęła pod nosem.

Musieli to zrobić ochroniarze, kiedy siedziała w gabinecie Obella. Oczywiście bez żadnego ostrzeżenia: miałaby wtedy okazję zabrać wszystko, czego naprawdę potrzebowała. Po raz któryś z rzędu zaskoczyła ją ich bezwzględność.

To była prawdziwa amputacja. Zabrali jej osiągnięcia naukowe, jej całą pracę. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić, dokąd pójść. Przez jedenaście lat pracowała naukowo: jako studentka, doktorantka, doktor, asystentka. Teraz nagle stała się nikim.

Czując, jak ogarnia ją czarna rozpacz, przypomniała sobie o liście z FBI i zaczęła grzebać w czarnej torbie, nie było tam jednak żadnych dyskietek. Wszystkie wyniki, koronny argument jej obrony, były zamknięte na klucz w pokoju.

Walnęła bezsilnie pięścią w drzwi. Idący korytarzem student, który uczęszczał na jej zajęcia ze statystyki, spojrzał na nią zdziwiony.

– Czy mogę pani w czymś pomóc, pani profesor?

Przypomniała sobie jego imię.

– Cześć, Ben. Owszem. Możesz kopnąć w te cholerne drzwi.

Ben przyjrzał się jej z powątpiewaniem.

– Nie mówiłam serio – mruknęła. – Nic mi nie jest, dziękuję.

Ben wzruszył ramionami i ruszył dalej.

Nie było sensu stać tutaj i gapić się jak sroka w gnat w zamknięte drzwi. Wzięła plastikową torbę i weszła do laboratorium. Lisa siedziała przy biurku, wprowadzając dane do komputera.

– Wylali mnie – powiedziała Jeannie.

Lisa posłała jej zdumione spojrzenie.

– Co takiego?

– Zamknęli przede mną mój gabinet i wrzucili moje rzeczy do tej pierdolonej torby.

– Nie wierzę!

Jeannie wyciągnęła swoją teczkę z torby i wyjęła z niej egzemplarz „New York Timesa”.

– To przez ten artykuł – powiedziała.

Lisa przeczytała dwa pierwsze akapity.

– Ależ to bzdura.

Jeannie usiadła na krześle.

– Wiem. Więc dlaczego Berrington udaje, że bierze to serio?

– Myślisz, że udaje?

– Jestem tego pewna. Jest zbyt sprytny, żeby naprawdę wywarły na nim wrażenie takie brednie. Na pewno chodzi o coś innego. – Jeannie zabębniła piętami o podłogę. – Jest gotów na wszystko, naprawdę nie cofnie się przed niczym… to musi być dla niego rzeczywiście bardzo ważne.

Być może znajdzie odpowiedź w klinice Aventine w Filadelfii. Zerknęła na zegarek. Umówiła się na drugą: musiała wkrótce wyjść.

Lisa nie mogła się pogodzić z tym, co usłyszała.

– Nie mogą cię tak po prostu wyrzucić – stwierdziła z oburzeniem.

– Jutro odbędzie się przesłuchanie przez komisją dyscyplinarną.

– Mój Boże, oni nie żartują.

– Na pewno nie.

– Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

Było coś takiego, ale Jeannie bała się o to prosić. Przyjrzała się bacznie przyjaciółce. Mimo upału Lisa miała na sobie zapiętą na ostatni guzik bluzkę i luźny sweter: okrywała całe ciało, niewątpliwie reagując w ten sposób na niedawny gwałt. Wciąż była przygaszona, jakby straciła kogoś bliskiego.

57
{"b":"101270","o":1}