– Kto tam? – odezwał się męski głos.
– Obsługa – odparł Berrington.
– Niczego nie potrzebujemy, dziękuję.
– Przepraszam, ale musimy sprawdzić pańską łazienkę.
– Proszę przyjść później.
– Chodzi o awarię.
– Teraz jestem zajęty. Przyjdźcie za godzinę.
Berrington zmierzył wzrokiem ochroniarza.
– Dasz radę wyważyć te drzwi? – zapytał.
Facet wydawał się uszczęśliwiony, ale potem obejrzał się i zrobił niewyraźną minę. Berrington obejrzał się także i zobaczył parę staruszków, którzy wyszli z windy, trzymając w rękach torby na zakupy i ruszyli powoli korytarzem w ich stronę. Razem z ochroniarzem czekali cierpliwie, aż ich miną. Para zatrzymała się przed pokojem osiemset trzydzieści. Mąż odłożył zakupy, szukał przez chwilę klucza w kieszeni, a potem nie mógł trafić nim w zamek. W końcu zniknęli w pokoju.
Ochroniarz kopnął w drzwi.
Framuga zatrzeszczała i pojawiły się na niej pęknięcia, ale drzwi nie ustąpiły. Z wewnątrz dobiegł ich odgłos szybkich kroków.
Ochroniarz kopnął ponownie i tym razem drzwi otworzyły się na oścież.
Wbiegli obaj do środka i zatrzymali się jak wryci na widok starszego czarnego faceta, który celował do nich z wielkiego zabytkowego pistoletu.
– Podnieście ręce, zamknijcie te cholerne drzwi i kładźcie się twarzą do podłogi, albo was obu zastrzelę – powiedział. – Po tym, jak się tu włamaliście, żaden sąd w Baltimore nie skaże mnie, jeśli was zabiję.
Berrington podniósł ręce do góry.
Z łóżka poderwała się nagle jakaś postać. Berrington zdążył zobaczyć, że to Harvey, ze związanymi rękoma i ustami zakneblowanymi jakąś szmatą. Mężczyzna obrócił broń w jego stronę.
– Nie! – krzyknął Berrington, przerażony, że zabije mu syna.
Mężczyzna zareagował o ułamek sekundy za późno. Związane ręce Harveya wytrąciły mu pistolet z dłoni. Ochroniarz skoczył do przodu, podniósł go z dywanu i wyprostowując się, wziął na muszkę faceta.
Berrington odetchnął z ulgą.
Mężczyzna uniósł powoli ręce do góry.
Ochroniarz chwycił słuchawkę telefonu.
– Proszę przysłać ochronę do pokoju osiemset dwadzieścia jeden – powiedział. – Jest tutaj mężczyzna z bronią.
Berrington rozejrzał się dookoła. W pokoju nie było Jeannie.
Jeannie wyszła z windy w białej bluzce i czarnej spódniczce, niosąc na tacy herbatę, którą zamówiła wcześniej do pokoju. Serce biło jej jak szalone. Idąc szybkim profesjonalnym krokiem kelnerki, wkroczyła do Sali Regencyjnej.
W małym przedpokoju siedziały przy stolikach z listami gości dwie kobiety. Obok stał, gawędząc z nimi, strażnik hotelowy. Najwyraźniej nikt nie miał tu prawa wejść bez zaproszenia, ale Jeannie była przekonana, że nie będą kontrolować kelnerki z tacą. Kierując się ku wewnętrznym drzwiom, uśmiechnęła się do strażnika.
– Hej – zawołał na nią.
Obróciła się w progu.
– Tam w środku mają mnóstwo kawy i napojów.
– To herbata jaśminowa, na specjalne zamówienie.
– Dla kogo?
Nie miała czasu, żeby się długo zastanawiać.
– Dla senatora Prousta – odparła, modląc się, żeby był w środku.
– W porządku, możesz wejść.
Uśmiechnęła się ponownie do strażnika, otworzyła drzwi i weszła do sali konferencyjnej.
Na podium siedziało za stołem trzech mężczyzn w garniturach. Przed nimi piętrzyła się sterta dokumentów. Jeden z mężczyzn wygłaszał oficjalne przemówienie. Publiczność składała się z około czterdziestu osób, z notebookami, miniaturowymi magnetofonami i lekkimi kamerami telewizyjnymi.
Jeannie podeszła do podium. Obok stała kobieta w czarnym kostiumie i modnych okularach. Na piersi miała odznakę z napisem:
Caren Beamish
Total Communications!
Jeannie widziała ją już wcześniej, kiedy przygotowywała dekoracje. Kobieta przyjrzała jej się uważnie, ale nie próbowała zatrzymać, uznając widać, że herbatę zamówił któryś z siedzących za stołem.
Mężczyźni mieli przed sobą tabliczki z nazwiskami. Jeannie poznała siedzącego z prawej strony senatora Prousta. Z lewej prężył dumnie pierś Preston Barek. Miejsce pośrodku zajmował przemawiający właśnie Michael Madigan.
„Genetico jest nie tylko firmą, która osiągnęła wybitne sukcesy w dziedzinie biotechnologii…” – oznajmił nudnym tonem.
Jeannie uśmiechnęła się i postawiła przed nim tacę. Madigana trochę to zaskoczyło i przestał na chwilę mówić.
– Chciałabym złożyć bardzo szczególne oświadczenie – powiedziała Jeannie, odwracając się do publiczności.
Steve siedział wściekły i zrozpaczony na podłodze. Lewą rękę miał przykutą kajdankami do rury odpływowej umywalki. Berrington zdemaskował go na kilka sekund przed konferencją prasową. Teraz szukał pewnie Jeannie i mógł, jeśli ją znajdzie, zepsuć cały plan. Steve musiał się uwolnić, żeby ją ostrzec.
Na górze rura przymocowana była do otworu odpływowego. Potem wyginała się dwa razy, tworząc syfon i znikała w ścianie. Steve wykręcił całe ciało, oparł stopę o rurę, a potem z całej siły ją kopnął. Instalacja zatrzęsła się. Kopnął ponownie. W miejscu, w którym rura wchodziła w ścianę, zaczynał się kruszyć tynk. Kopnął jeszcze kilka razy. Tynk odpadał, ale rura nie chciała pęknąć.
Sfrustrowany przyjrzał się połączeniu rury z otworem odpływowym. Może tu będzie łatwiej. Złapał rurę oburącz i energicznie potrząsnął. Umywalka ponownie zadygotała, lecz nic nie pękło.
Spojrzał na syfon. Tuż nad nim znajdował się karbowany pierścień. Wiedział, że hydraulicy odkręcają go, kiedy chcą oczyścić syfon, ale używają w tym celu specjalnego narzędzia. Objął lewą dłonią pierścień, ścisnął go najmocniej, jak potrafił, i próbował obrócić, ale palce ześlizgnęły mu się z metalu i otarł sobie boleśnie skórę.
Postukał w spód umywalki. Była zrobiona z jakiegoś sztucznego marmuru, na pierwszy rzut oka całkiem solidnego. Ponownie spojrzał na miejsce, w którym rura wchodziła w otwór odpływowy. Gdyby udało mu się rozwalić to połączenie, mógł zgiąć rurę i z łatwością wysunąć z niej obręcz kajdanek. Zmienił pozycję, cofnął stopę i zaczął znowu kopać w rurę.
– Dwadzieścia trzy lata temu Genetico przeprowadziło bezprawnie nieodpowiedzialne eksperymenty na ośmiu nie podejrzewających niczego Amerykankach – oznajmiła Jeannie. Brakowało jej oddechu i za wszelką cenę starała się uspokoić głos. – Wszystkie były żonami wojskowych.
Poszukała wzrokiem Steve'a, ale nie było go wśród publiczności. Miał tutaj być; stanowił naoczny dowód!
– To prywatne spotkanie – wtrąciła drżącym głosem Caren Beamish. – Proszę stąd natychmiast wyjść.
Jeannie zignorowała ją.
– Udały się do kliniki Genetico w Filadelfii, aby poddać się kuracji hormonalnej na bezpłodność, i tam bez ich zgody wszczepiono im embriony pochodzące od zupełnie obcych osób – dodała, nie kryjąc gniewu.
Zgromadzeni dziennikarze zaczęli wymieniać między sobą komentarze. Widziała, że są zainteresowani.
– Prestona Barcka, cieszącego się opinią odpowiedzialnego naukowca – kontynuowała, podnosząc głos – tak bardzo zafascynowała nowatorska idea klonowania, że podzielił embrion siedem razy, tworząc osiem identycznych kopii i wszczepił je ośmiu nieświadomym niczego kobietom.
Spostrzegła siedzącą z tyłu Mish Delaware, która obserwowała ją z lekko rozbawionym wyrazem twarzy. Ale Berringtona nie było na sali. To ją jednocześnie dziwiło i niepokoiło.
Na podium Preston Barek podniósł się z krzesła.
– Bardzo państwa za to przepraszam – oznajmił. – Uprzedzano nas, że może dojść do tego rodzaju zakłóceń.
– Przez dwadzieścia trzy lata nikt nie wiedział, co się stało – brnęła dalej Jeannie. – Trzej sprawcy: Preston Barek, senator Proust i profesor Berrington Jones gotowi byli uczynić wszystko, aby nie dopuścić do ujawnienia tajemnicy, o czym miałam okazję przekonać się boleśnie na własnej skórze.