Motorówka podskakiwała gwałtownie w ciemności wśród tropikalnej ulewy. Dwuosobowa załoga wylewała wodę, nieustannie przelewającą się przez burty, a posiwiały kapitan, chińsko-portugalski mieszaniec, mrużąc oczy wypatrywał drogi przez duże okna kabiny, powoli zbliżając się do czarnych konturów wyspy. Bourne i d'Anjou stali po obu stronach właściciela łodzi. Odezwał się Francuz podnosząc głos, by przekrzyczeć ulewę:
– Według ciebie, jak daleko jesteśmy od brzegu?
– Jakieś dwieście metrów, plus minus dziesięć do dwudziestu – odparł kapitan.
– Czas na światło. Gdzie je masz?
– W szafce koło ciebie. Z prawej strony. Jeszcze siedemdziesiąt pięć metrów i zatrzymuję się. Metr dalej, i przy tej pogodzie skały mogą się okazać niebezpieczne.
– Musimy się dostać na brzeg! – krzyknął Francuz. – To bezwarunkowo konieczne, już ci mówiłem.
– Tak, ale zapomniałeś mi powiedzieć, że będzie ta ulewa i te fale. Dziewięćdziesiąt metrów i dalej możecie popłynąć łódką. Ma mocny silnik, dostaniecie się na wyspę.
– Merde! – prychnął d'Anjou otwierając szafkę i wyciągając światło sygnałowe. – Więc będziemy mieli sto metrów albo i więcej.
– W żadnym wypadku nie mniej niż pięćdziesiąt, to ci powiedziałem.
– A po drodze jest głęboka woda!
– Czy mam zawrócić do Makau?
– I dać się zestrzelić patrolom? Płacisz, kiedy się należy, albo nie docierasz do celu! Wiesz o tym!
– Nie więcej niż sto metrów.
Rozdrażniony d'Anjou kiwnął głową i podniósł światło sygnałowe na wysokość piersi. Nacisnął i natychmiast puścił guzik; na krótką chwilę niesamowity, ciemnoniebieski błysk rozjaśnił okno sterówki. W parę sekund później podobny niebieski sygnał na brzegu wyspy można było dostrzec przez pokrytą kroplami deszczu szybę.
– Widzisz, mon capitaine, gdybyśmy nie przybyli na spotkanie, ta nędzna łajba zostałaby zestrzelona z morza.
– Dziś po południu bardzo ci się podobała! – odparł sternik, gorączkowo kręcąc kołem.
– To było wczoraj po południu. W tej chwili jest pierwsza trzydzieści w nocy, a ja wreszcie pojąłem twoje złodziejskie metody.
D'Anjou odłożył latarnię sygnałową do szafki i spojrzał na Bourne'a, który odwzajemnił spojrzenie. Każdy z nich robił to samo, co niegdyś wielokrotnie w czasach „Meduzy”: sprawdzał ubiór i wyposażenie partnera. Obaj mieli na sobie spodnie, swetry i cienkie gumowe czepki pływackie, wszystko w czarnym kolorze. Swe zwykłe ubrania trzymali zwinięte w płóciennych torbach. Oprócz pistoletu Jasona i mniejszego, bo kalibru 22, jakim posługiwał się Francuz, mieli noże w pochwach, wszystko dobrze ukryte.
– Podpłyń tak blisko, jak możesz – zwrócił się d'Anjou do kapitana. – I zapamiętaj sobie, że ostatniej raty nie otrzymasz, jeśli cię tu nie będzie, gdy wrócimy.
– A jeśli oni zabiorą pieniądze, a was zabiją?! – wykrzyknął kapitan, kręcąc kołem sterowym. – Będę zrobiony na szaro!
– Wzruszyłeś mnie – zauważył Bourne.
– Tego się nie obawiaj – odrzekł Francuz, groźnie spoglądając na Chińczyko-Portugalczyka. – Miałem do czynienia z tym człowiekiem wielokrotnie w ciągu wielu miesięcy. Tak ja ty jest sternikiem szybkiej łodzi i kropka w kropkę takim samym złodziejem. Napycham jego marksistowskie kieszenie do tego stopnia, że jego kochanki żyją jak konkubiny członków Komitetu Centralnego. Ponadto podejrzewa on, że wszystko zapisuję. Jesteśmy w rękach Boga, a może nawet lepszych.
– W takim razie zabierzcie światło – mruknął niechętnie kapitan. – Może wam się przydać, a nic mi po was, jeśli wpadniecie na mieliznę albo rozwalicie się na skałach.
– Twoja troska o nas doprowadza mnie do łez – oświadczył d'Anjou wyciągając latarnię i kiwając głową na Jasona. – Zaznajomimy się z łódką i jej silnikiem.
– Silnik jest przykryty grubym płótnem. Nie zapalajcie go, póki nie będziecie na wodzie!
– A skąd mamy wiedzieć, że zaskoczy? – spytał Bourne.
– Bo chcę dostać moje pieniądze, panie Milczący.
Krótki przejazd na brzeg przemoczył ich do nitki. Obaj kurczowo trzymali się łódki, aby nie wylecieć za burtę, Jason obu boków, a d'Anjou steru i rufy. Otarli się o podwodną rafę. Metal zazgrzytał o kamień; Francuz przerzucił gwałtownie ster na prawą burtę, dodając gazu do maksimum.
Dziwny, ciemnoniebieski błysk raz jeszcze pojawił się na brzegu. W mokrej ciemności zboczyli z kursu; d'Anjou skierował łódź w stronę sygnału i po paru minutach kil poszorował po dnie. Francuz przycisnął drążek sterowy podnosząc silnik przyczepny, a Bourne przeskoczył przez burtę chwytając za cumkę i wyciągając łódkę na plażę.
Na moment zaparło mu dech, gdy tuż przy nim nagle pojawiła się ludzka postać, chwytając za linkę.
– Cztery ręce lepsze są niż dwie – wrzasnął obcy, Azjata, doskonałą angielszczyzną, i to angielszczyzną z amerykańskim akcentem.
– Jesteś naszym kontaktem?! – odwrzasnął zdumiony Jason zastanawiając się, czy szum deszczu i fal nie przytępił jego słuchu.
– Co za niedorzeczne określenie! – krzyknął człowiek. – Jestem po prostu przyjacielem!
Pięć minut później, zabezpieczywszy łódkę, całą trójką ruszyli przez gęste nadbrzeżne zarośla, które nagle zastąpiły karłowate drzewka.,,Przyjaciel” zmontował prymitywną osłonę z łodziowej plandeki; maleńkie ognisko, niewidoczne z tyłu ani z boku, oświetliło gęsty las znajdujący się przed nimi. Ciepło było mile widziane; Bourne i d'Anjou zziębli na wietrze i ulewnym deszczu. Usiedli po turecku wokół ognia, a Francuz odezwał się do umundurowanego Chińczyka.
– To naprawdę nie było konieczne, Gamma…
– Gamma! – wybuchnął Jason.
– Sięgnąłem do pewnych tradycji z naszej przeszłości. Delta. Oczywiście mogłem użyć imienia „Tango” albo „Fokstrot”, bo jak wiesz, nie wszystko opierało się na greczyźnie. Grecki zastrzeżony był dla dowódców.
– Kretyńska gadanina. Chcę wiedzieć, po co tu jesteśmy. Czemu mu nie zapłaciłeś, żebyśmy mogli już pójść sobie w diabły?
– Człowieku…! – powiedział przeciągle Chińczyk, używając typowo amerykańskiego kolokwializmu. – Jaki napalony typunio! Czego się rzuca?
– Rzucam się, człowieku, bo chcę wracać do łodzi. Naprawdę nie mam czasu na herbatkę!
– A co powiecie na szkocką? – spytał oficer Republiki Ludowej. Sięgnął za siebie i wyciągnął butelkę całkiem przyzwoitej whisky. – Niestety bez szklanek, ale nie przypuszczam, byśmy przenosili zarazki. Kąpiemy się, myjemy zęby, sypiamy ze zdrowymi kurwami; a przynajmniej mój niebiański rząd zapewnia, że są one zdrowe.
– Kim ty, u diabła, jesteś?
– Wystarczy Gamma, Echo mnie o tym przekonał. A czym jestem, pozostawiam twojej wyobraźni. Na przykład pomyśl o UPK, co oznacza Uniwersytet Południowej Kalifornii, łącznie ze studiami dyplomowymi w Berkeley… Te wszystkie protesty w latach sześćdziesiątych, z pewnością je pamiętasz.
– Należałeś do tej bandy?
– Na pewno nie! Byłem zagorzałym konserwatystą, członkiem John Birch Society i żądałem, by ich wszystkich wystrzelano! Wrzaskliwe brudasy bez szacunku dla racji moralnych swego narodu.
– To dopiero jest kretyńska gadanina.
– Mój przyjaciel Gamma – wtrącił się d'Anjou -jest znakomitym pośrednikiem. Jest wysoce wykształconym podwójnym, potrójnym, a niewykluczone, że i poczwórnym agentem pracującym na wszystkie strony we własnym tylko interesie. Jest człowiekiem absolutnie amoralnym i za to go szanuję.
– Wróciłeś do Chin? Do Republiki Ludowej?
– Bo tu są pieniądze – potwierdził oficer. '- Każdy system oparty na ucisku otwiera ogromne możliwości przed człowiekiem podejmującym drobne ryzyko na rzecz uciskanych. Spytaj komisarzy w Moskwie czy w bloku wschodnim. Oczywiście trzeba do tego mieć kontakty na Zachodzie oraz posiadać pewne talenty, na które liczą również wyżsi dowódcy. Na szczęście jestem także doskonałym żeglarzem, co zawdzięczam przyjaciołom mieszkającym nad Zatoką, właścicielom jachtów i motorówek. Pewnego dnia powrócę. Naprawdę lubię San Francisco.
– Nie próbuj dociekać wysokości jego konta w szwajcarskim banku – oświadczył d'Anjou. – Zamiast tego skoncentrujmy się na przyczynach, dla których Gamma stworzył dla nas tak miłą samotnię wśród deszczu. – Francuz wziął butelkę i przyłożył do ust.
– To cię będzie kosztować. Echo – rzekł Chińczyk.
– A co u ciebie nie kosztuje? Co to takiego? – D'Anjou podał butelkę Jasonowi.
– Czy mogę mówić przy twoim towarzyszu?
– Wszystko.
– Będziesz potrzebował informacji. Ja je zapewniam. Cena wynosi tysiąc amerykańskich.
– I to jest to?
– Powinno wystarczyć – powiedział Chińczyk, biorąc szkocką z rąk Bourne'a. – Jest was dwóch, a moja łódź patrolowa znajduje się o pół mili stąd, w zatoczce. Moja załoga sądzi, że mam poufne spotkanie z naszymi tajnymi agentami z kolonii.
– Ja „będę potrzebował informacji”, a ty mi je „zapewnisz”. Na podstawie tych słów mam ci wręczyć bez walki tysiąc dolarów, gdy tymczasem jest całkiem możliwe, że masz tu w krzakach tuzin Zhongguo ren.
– Pewne rzeczy trzeba dawać na wiarę.
– Ale nie moje pieniądze – zastrzegł Francuz. – Nie dostaniesz nawet su, póki się nie dowiem, co sprzedajesz.
– Jesteś galijski do szpiku kości – odrzekł Gamma potrząsając głową. – Doskonale. Dotyczy to twego ucznia, tego, co już nie słucha swego mistrza, ale sam odbiera trzydzieści srebrników i o wiele więcej.
– Mordercy?
– Zapłać mu! – rozkazał Bourne nagle sztywniejąc, wlepiwszy oczy w chińskiego oficera.
D'Anjou najpierw spojrzał na Jasona, następnie na człowieka zwanego Gammą, podciągnął sweter i rozpiął swe ociekające wodą spodnie. Sięgnął głębiej i wydobył nieprzemakalny pas na pieniądze; rozsunął zamek błyskawiczny środkowej kieszeni, wyciągnął banknoty jeden po drugim i podał je chińskiemu oficerowi.
– Trzy tysiące za dzisiejszą noc i jeden za tę nową informację. Pozostałe są fałszywe. Zawsze noszę dodatkowy tysiąc na wszelki wypadek, ale tylko tysiąc…
– Informacja – przerwał mu Jason Bourne.