Słońce skryło się właśnie za górami Sangre de Cristo w środkowym Colorado, kiedy z rozświetlającej horyzont oślepiającej poświaty wypadł z rykiem silników śmigłowiec Kobra i pognał w dół, ku linii cienia pokrywającej się z granicą lasu. Betonowe lądowisko znajdowało się w odległości kilkudziesięciu metrów od dużego, kwadratowego budynku z grubych bali, o małych oknach osadzonych w drewnianych ramach. Oprócz baraku z generatorami i zamaskowanych anten nie widać było żadnych innych konstrukcji. Rosnące gęsto drzewa tworzyły wysoką ścianę, chroniącą teren przed niepowołanymi spojrzeniami.
Piloci tej dysponującej ogromną zdolnością manewrową maszyny rekrutowali się spośród kadry oficerskiej bazy Cheyenne w Colorado Springs. Wszyscy zostali zatwierdzeni przez Radę Bezpieczeństwa Narodowego w Waszyngtonie, a najniższy rangą miał stopień pułkownika. Nigdy z nikim nie rozmawiali o swoich lotach do ukrytego w górach budynku, a jego położenie nie było zaznaczone na żadnych mapach. Piloci otrzymywali kurs drogą radiową, kiedy helikoptery wisiały już w powietrzu. Ani swoi, ani tym bardziej obcy nie byli w stanie przechwycić docierających do tego miejsca lub opuszczających je informacji. Utajnienie było całkowite, bo po prostu nie mogło być inne. Odosobniona budowla powstała z myślą o tych, którzy tworzyli strategiczne plany i których zadania były często tak delikatnej natury i dotyczyły tak istotnych dla całego świata kwestii, że ludziom tym nie wolno było nigdzie razem się pokazywać. Zakaz dotyczył także sąsiadujących gabinetów, o których wiedziano, że są ze sobą połączone. Ciekawskie oczy, należące zarówno do przyjaciół, jak i wrogów, były przecież wszędzie. Gdyby któreś z nich zobaczyło tych ludzi razem, zostałoby to natychmiast odpowiednio zinterpretowane, a uwaga podwojona. Nieprzyjaciel był czujny, sprzymierzeńcy zaś strzegli zazdrośnie swych tajemnic.
Drzwiczki Kobry otworzyły się i stalowe schodki sięgnęły betonowej, oświetlonej blaskiem reflektorów nawierzchni lądowiska. Ze śmigłowca wyszedł jakiś mocno oszołomiony mężczyzna, któremu towarzyszył człowiek w mundurze generała majora. Cywil był szczupły, w średnim wieku, ubrany w prążkowany garnitur, białą koszulę i wzorzysty krawat. Mimo ostrych podmuchów wiatru wzniecanego przez wirujące jeszcze śmigło jego starannie uczesane włosy nie drgnęły nawet o milimetr. Przepuściwszy generała poszedł za nim betonową ścieżką prowadzącą do drzwi w ścianie budynku; drzwi otworzyły się, kiedy tylko dwaj mężczyźni do nich dotarli, lecz do środka wszedł jedynie cywil. Generał skinął głową w sposób, w jaki starzy żołnierze pozdrawiają wysoko postawionych cywilów lub równych sobie stopniem oficerów.
– Miło było pana poznać, panie McAllister – powiedział. – Z powrotem odwiezie pana ktoś inny.
– Pan nie wchodzi? – zdziwił się cywil.
– Nigdy tam nie byłem – odparł z uśmiechem generał. – Moim zadaniem było tylko sprawdzić, czy pan to na pewno pan, a potem odstawić pana z punktu B do punktu C.
– Wygląda mi to na marnowanie pańskiej rangi, generale.
– Chyba tak nie jest – uciął oficer. – Czekają na mnie inne obowiązki. Do widzenia.
McAllister znalazł się w długim korytarzu; jego eskortę stanowił teraz dobrze ubrany, krzepki mężczyzna o sympatycznej twarzy, który stanowił idealny wzór ochroniarza: sprawny fizycznie, szybki i potrafiący znakomicie wtopić się w tłum.
– Czy miał pan przyjemną podróż, sir? – zapytał.
– W tej cholernej maszynie? Strażnik roześmiał się.
– Proszę tędy, sir.
Ruszyli korytarzem, mijając liczne, usytuowane po obu stronach drzwi, aż wreszcie dotarli do jego końca, gdzie znajdowały się drzwi dwukrotnie większe od pozostałych i zaopatrzone w tkwiące w górnych rogach czerwone światełka. Były to podłączone do niezależnych obwodów kamery. Edward McAllister nie widział podobnych urządzeń od dwóch lat, odkąd opuścił Hongkong, a i wtedy zapoznał się z nimi bliżej wyłącznie dlatego, że został na krótko przydzielony w charakterze konsultanta do Wydziału Specjalnego brytyjskiego wywiadu, znanego pod nazwą MI 6. Odniósł wówczas wrażenie, że Anglicy mają kompletnego świra na punkcie bezpieczeństwa i ochrony. Nigdy nie udało mu się zrozumieć tych ludzi, szczególnie po tym, jak przyznali mu pochwałę za minimalną pomoc w rozwiązaniu spraw, z którymi sami doskonale daliby sobie radę. Strażnik zapukał do dwuskrzydłowych drzwi; rozległo się stuknięcie odskakującego zatrzasku i prawa połowa stanęła otworem.
– Pański kolejny gość, sir – zaanonsował mocno zbudowany mężczyzna.
– Bardzo dziękuję – odpowiedział głos, który McAllister natychmiast rozpoznał, w ciągu ostatnich lat słyszał go bowiem wielokrotnie w radiu i telewizji; charakterystyczny akcent był efektem nauki w najlepszych szkołach i uniwersytetach, a następnie długotrwałego pobytu w.Wielkiej Brytanii. McAllister nie miał jednak czasu, żeby się zdziwić lub zastanowić, gdyż siwowłosy, nienagannie ubrany mężczyzna o pociągłej, pooranej głębokimi bruzdami twarzy, która bezlitośnie zdradzała jego siedemdziesiąt kilka lat, wstał zza dużego biurka i podszedł do niego energicznie z wyciągniętą ręką.
– Cieszę się, że mógł pan przybyć, panie podsekretarzu. Pozwoli pan, że się przedstawię: Raymond Havilland.
– Wiem doskonale, kim pan jest, panie ambasadorze. To dla mnie zaszczyt, sir.
– Ambasador bez przydziału, McAllister, a to oznacza, że zaszczyt zdecydowanie się zmniejszył, natomiast pozostała jeszcze praca.
– Nie wyobrażam sobie, żeby którykolwiek z prezydentów, jakich mieliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat, zdołał przetrwać bez pańskiej pomocy.
– Niektórym się to jakoś udało, panie podsekretarzu, ale jako wysoki urzędnik w Departamencie Stanu wie pan o tym z pewnością lepiej ode mnie. – Stary dyplomata odwrócił głowę. – Chciałbym, żeby pan poznał Johna Reilly'ego. Jest on jednym z tych naszych przyjaciół, którzy dysponują nieocenioną wiedzą i o których nie wolno nam pisnąć ani słowa podczas przesłuchań w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. Nie wygląda wcale przerażająco, nieprawdaż?
– Istotnie – odparł McAllister, wymieniając uścisk dłoni z Reil-lym, który podniósł się z jednego z dwóch skórzanych foteli stojących przed biurkiem. – Miło mi pana poznać, panie Reilly.
– Mnie również, panie podsekretarzu – powiedział otyły mężczyzna o rudych włosach i pokrytym piegami czole. Spojrzenie oczu ukrytych za okularami w metalowych oprawkach było zimne i ostre.
– Pan Reilly jest tutaj po to – ciągnął Havilland, wskazując zza biurka stojący po prawej stronie McAllistera fotel – żebym ściśle trzymał się tematu. Oznacza to chyba, że o niektórych sprawach wolno mi mówić, a o niektórych nie, oraz że są takie sprawy, o których może pan usłyszeć wyłącznie od niego. – Ambasador usiadł na swoim poprzednim miejscu. – Przykro mi, jeśli brzmi to dla pana niejasno, panie podsekretarzu, ale nic więcej nie mogę w tej chwili powiedzieć.
– Wszystko, co przydarzyło mi się w ciągu ostatnich pięciu godzin, odkąd zostałem wezwany do bazy Andrews, jest dla mnie niejasne, panie ambasadorze. Nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego się tutaj znalazłem.
– W takim razie postaram się to panu w ogólnym zarysie wyjaśnić – odparł Havilland. Zerknął przelotnie na Reilly'ego i oparł się łokciami na biurku. – Otóż nie jest wykluczone, iż może pan oddać nieocenione usługi swojemu krajowi, a także społeczności międzynarodowej, przewyższające swoim znaczeniem wszystko, czego dokonał pan do tej pory podczas swojej długiej i godnej najwyższego uznania kariery.
McAllister przyglądał się surowej twarzy ambasadora, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.
– Moja dotychczasowa kariera w Departamencie Stanu była dla mnie bardzo satysfakcjonująca i, mam nadzieję, nienaganna, ale nie jestem pewien, czy można ją określić jako godną najwyższego uznania. Po prostu nie nadarzyły mi się sprzyjające okoliczności, jeśli mam być szczery.
– Jedna nadarza się panu właśnie teraz – przerwał mu Havilland. – Tylko pan posiada jedyne w swoim rodzaju kwalifikacje, żeby ją wykorzystać.
– Jak mam to rozumieć?
– Daleki Wschód – powiedział dyplomata takim tonem, jakby miało to być jednocześnie pytanie. – Dwadzieścia lat temu, zanim podjął pan pracę w Departamencie Stanu, uzyskał pan w Harvardzie doktorat w zakresie badań nad Dalekim Wschodem. Podczas długich lat służby w Azji oddał pan swemu rządowi ogromne przysługi, a od chwili powrotu z ostatniej placówki wspomaga pan skutecznie swymi radami i opiniami tworzenie naszej polityki w tym niespokojnym rejonie świata. Jest pan uważany za znakomitego analityka.
– Miło mi to słyszeć, ale proszę nie zapominać, że dokładnie to samo robiło i robi także wielu innych, osiągając takie same, a czasem nawet lepsze rezultaty.
– Zależnie od koniunktury i miejsca, panie podsekretarzu. Bądźmy szczerzy: pan był najlepszy. Poza tym, nikt nie może się z panem równać, jeśli chodzi o znajomość wewnętrznych problemów Chińskiej Republiki Ludowej. O ile się nie mylę, odegrał pan kluczową rolę w negocjacjach handlowych między Pekinem a Waszyngtonem. Oprócz tego, żaden z tych „innych”, o których pan wspomniał, nie spędził siedmiu lat w Hongkongu. – Raymond Havilland umilkł, by po chwili dodać: – Wreszcie, nikt poza panem nie został zaakceptowany jako współpracownik na tym terenie przez Wydział Specjalny brytyjskiego MI 6.
– Rozumiem – odparł McAllister, zdając sobie doskonale sprawę, iż ta ostatnia uwaga, dla niego właściwie bez znaczenia, była dla ambasadora najważniejsza. – Mój wkład w działalność wywiadowczą był minimalny, panie ambasadorze. Przypuszczam, że do zaakceptowania mnie przez Brytyjczyków przyczynił się raczej ich brak zorientowania w sytuacji niż jakieś moje specjalne talenty. Przyjęli niewłaściwe założenia i nie zgadzał im się ostateczny wynik działań. Nie trzeba było wiele czasu, żeby ustalić „prawidłową postać równania”, jak sami to określili.
– Zaufali panu, McAllister. I nadal panu ufają.
– Mam wrażenie, że zaufanie nie ma nic wspólnego z okolicznością, o której teraz rozmawiamy?
– Ma, i to bardzo dużo. Stanowi jej nieodłączną część.