Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ 18

Nic już nie mogła zrobić. Została przyparta do. muru, schwytana w pułapkę. Marie wrzasnęła i wrzeszczała bez przerwy. Gdy chiński agent zbliżył się, grzecznie, ale stanowczo biorąc ją za ramię, jej histeria osiągnęła szczyt. Poznała go: to był jeden z nich, jeden z tych strasznych biurokratów! Wrzeszczała teraz ze wszystkich sił. Przechodnie zaczęli się zatrzymywać i odwracać. Kobiety głośno sapały z oburzenia, a zdumieni, niezdecydowani mężczyźni zaczęli powoli się zbliżać. Inni nerwowo rozglądali się za policjantami lub głośno ich wzywali.

– Proszę pani! – zawołał Chińczyk, starając się panować nad swoim głosem. – Nie stanie się pani nic złego. Pozwoli pani, że ją odprowadzę do samochodu. To dla pani własnego dobra.

– Ratunku! – wrzasnęła Marie, gdy zdziwieni popołudniowi spacerowicze zaczęli ich otaczać. – To złodziej! Ukradł mi torebkę, moje pieniądze! Próbuje mi zabrać biżuterię!

– Hej, ty tam, typku! – krzyknął starszawy Anglik, kulejąc i wymachując laską, gdy podchodził. – Posłałem chłopca po policję, ale na Boga, nim się zjawią, spuszczę ci lanie!

– Proszę, sir – nalegał spokojnym głosem funkcjonariusz Wydziału Specjalnego – to jest sprawa władz, a ja je reprezentuję. Proszę pozwolić, że się wylegitymuję.

– Łapy przy sobie, chłoptysiu! – ryknął głos z australijskim akcentem, gdy funkcjonariusz zrobił krok do przodu. Mężczyzna łagodnie odsunął Brytyjczyka na bok, zmuszając go do opuszczenia laski. – Jesteś, mój stary, fantastycznie równym facetem, ale nie zawracaj sobie nim głowy! Na te szumowiny trzeba kogoś młodszego. – Barczysty Australijczyk stanął przed chińskim agentem. – Łapy precz od tej lady, brudasie! A na twoim miejscu zrobiłbym to cholernie szybko.

– Przepraszam, sir, to wielkie nieporozumienie. Ta pani jest w niebezpieczeństwie i władze jej poszukują, by ją przesłuchać.

– Nie nosisz żadnego munduru!

– Proszę mi pozwolić pokazać moje dokumenty.

– Właśnie to powiedział godzinę temu, gdy mnie napadł na Garden Road! – wrzasnęła histerycznie Marie. – Ludzie chcieli mi pomóc! Wszystkich okłamał! A potem ukradł mi torebkę! I jeszcze poszedł za mną! – Marie doskonale wiedziała, że wszystko, co wywrzaskuje, jest bez sensu. Mogła tylko liczyć na wywołanie zamieszania; to było coś, czego nauczył ją Jason.

– Trzeci raz nie będę powtarzał, chłoptysiu! – zawył Australijczyk dając krok do przodu. – Precz z brudnymi łapskami od tej lady!

– Proszę, sir. Nie mogę tego zrobić. Zaraz nadejdą inne osoby urzędowe.

– O, czyżby, czyżby? Wy, chuligani, włóczycie się bandami, nie? No to żałośnie będziesz wyglądał, gdy się tu zjawią! – Australijczyk chwycił Chińczyka za ramię, szarpiąc nim w lewo. Ale człowiek z Wydziału Specjalnego obrócił się w miejscu, a jego prawa noga w skórzanym bucie z obcasem spiczastym jak nóż zatoczyła krąg, trafiając Australijczyka w brzuch. Dobry samarytanin z południowej półkuli zgiął się wpół, padając na kolana.

– Ponownie pana proszę o nieingerowanie, sir!

– Naprawdę? Ty skośnooki skurwysynu! – Rozwścieczony Australijczyk poderwał się i rzucił z pięściami na funkcjonariusza Wydziału Specjalnego. Tłum zaryczał z aprobatą, wypełniając swym chóralnym głosem ulicę, a ramię Marie było wolne! A potem inne dźwięki dołączyły się do odgłosów bijatyki. Najpierw rozległy się syreny, następnie ukazały się trzy auta, wśród nich sanitarka. Wszystkie zarzuciły gwałtownie na zakręcie, zapiszczały opony, auta zatrzęsły się hamując w miejscu.

Marie skoczyła w tłum i na chodnik; ruszyła biegiem w kierunku czerwonego szyldu o pół przecznicy dalej. Pantofle spadły jej z nóg; nabrzmiałe, poszarpane bąble piekły sprawiając ból, promieniujący na całe nogi. Nie mogła sobie pozwolić na myślenie o bólu. Musiała biec, biec, uciekać! I nagle rozległ się tubalny głos zagłuszając hałas uliczny. Dostrzegła potężną postać krzyczącego z całych sił mężczyzny. Był to olbrzymi Chińczyk, nazywany majorem.

– Pani Webb! Pani Webb, błagam panią! Niech się pani zatrzyma! Mamy najlepsze intencje! Powiemy pani wszystko! Na litość boską, stój!

Powiedzą wszystko! – pomyślała Marie. Powiedzą kłamstwa. Same kłamstwa. Nagle ludzie puścili się biegiem w jej kierunku. Co chcieli zrobić? Dlaczego…? Przebiegli obok niej, w większości mężczyźni, ale nie wyłącznie. Zrozumiała. Na ulicy wybuchła panika – może jakiś wypadek, okaleczenie, śmierć. No to popatrzmy. Obejrzyjmy sobie. Ale uwaga, z odległości.

Sposobność sama się nadarzy. Trzeba ją rozpoznać i wykorzystać.

Marie nagle zawróciła w miejscu i skulona prześlizgnęła się przez wciąż nadbiegający tłum do krawężnika. Schylona najniżej, jak mogła, pobiegła z powrotem tam, gdzie prawie ją schwytano. Nieustannie odwracała głowę w lewo – wypatrując z nadzieją. Wreszcie dostrzegła go wśród pędzących ludzi! Ogromny major przebiegł obok niej zmierzając w przeciwnym kierunku; razem z nim był jeszcze jeden człowiek, jeszcze jeden elegancko ubrany biurokrata.

Tłum był ostrożny, z ludożerczą ostrożnością posuwając się naprzód po kroczku, ale nie aż tak daleko, by być zamieszanym w wydarzenia. To, co ujrzeli, nie było miłe ani oczom obecnych tam Chińczyków, ani ludziom żywiącym mistyczny szacunek dla sztuk walki Wschodu. Zwinny, muskularny Australijczyk, wykrzykując imponująco nieprzyzwoite wyzwiska, właśnie wyrzucił szybkimi ciosami kolejno trzech napastników poza obręb swego osobistego ringu bokserskiego. Nagle, ku zdumieniu wszystkich obecnych, Australijczyk postawił na nogi jednego z leżących przeciwników i ryknął głosem równie potężnym jak głos majora:

– Na litość boską! Czy wy, wariaci, dacie wreszcie spokój? Nie jesteście chuliganami, nawet ja potrafię to zauważyć! Wszystkich nas zrobiono w konia!

Marie przebiegła przez szeroką ulicę ku wejściu do Ogrodów Botanicznych. Stanęła pod drzewem koło bramy, dokładnie na wprost garażu „Pałac Minga”. Major wyminął go, i pobiegł dalej zatrzymując się u wylotu kolejnych zaułków przecinających Arbuthnot Road. Wysyłał w głąb uliczek swoich podwładnych i bez przerwy rozglądał się, czy nie nadciągają posiłki. Ale nie mógł na nie liczyć; Marie przekonała się o tym, gdy tłum zaczął się rozchodzić. Wszyscy trzej funkcjonariusze, doprowadzeni pod sanitarkę przez Australijczyka, opierali się o nią ciężko dysząc.

Pod firmę Minga podjechała taksówka. Nikt z niej nie wysiadł. Dopiero po dłuższej chwili wyłonił się kierowca. Wszedł na parking i zagadnął kogoś siedzącego w szklanej kabinie. Skłonił się w podziękowaniu, wrócił do wozu i powiedział coś do pasażera. Ten ostrożnie otworzył drzwiczki i wysiadł na chodnik. Catherine! Weszła na parking znacznie szybszym krokiem niż poprzednio taksówkarz i przemówiła do szklanej budki. Potrząsnęła głową, jakby powiedziano jej coś, czego nie życzyła sobie usłyszeć.

Nagle pojawił się Wenzu. Wracał, wyraźnie rozzłoszczony na swych ludzi, którzy powinni byli podążać za nim. Już miał wejść na parking i natknąć się na Catherine!

– Carlos! – wrzasnęła Marie zakładając, że teraz wydarzy się najgorsze, lecz wiedząc, że dzięki temu dowie się wszystkiego. – Delta!

Major zawrócił na pięcie, z oczami rozszerzonymi w szoku. Marie pobiegła w głąb Ogrodów Botanicznych. A więc to był klucz! Kain to Delta i Kain zabije Carlosa…, czy jak tam brzmiały te szyfry puszczone w obieg po całym Paryżu! A więc znowu posługiwali się Dawidem! To już nie było prawdopodobieństwo, lecz rzeczywistość! Oni… raczej on… rząd Stanów Zjednoczonych wysłał gdzieś jej męża, by znów zagrał rolę, która już raz niemal doprowadziła go do śmierci, śmierci z rąk własnych ludzi! Kim były te sukinsyny? Albo przeciwnie, jakiego rodzaju cele usprawiedliwiały użycie takich środków przez ludzi rzekomo zdrowych na umyśle?

Teraz tym bardziej musiała odnaleźć Dawida, znaleźć go, zanim on podejmie ryzyko, które powinni wziąć na siebie inni! Dał z siebie tak wiele, a teraz żądali od niego jeszcze więcej, żądali w najbardziej okrutny sposób. Lecz by go odnaleźć, musiała dotrzeć do Catherine, oddalonej w tym momencie nie więcej niż o sto metrów. Musiała jakoś odciągnąć wroga i znów przejść na drugą stronę ulicy nie zauważona. Jasonie, co mogę zrobić?

Schowała się za kępą krzaków, powolutku cofając się w głąb ogrodu. Major wbiegł przez bramę. Ogromny Chińczyk zatrzymał się i rozglądał wokół skośnymi, przenikliwymi oczami, a następnie odwrócił się i krzyknął na podwładnego, który wynurzył się na Arbuthnot Road z jednej z bocznych uliczek. Trudno mu było jednak przedostać się przez jezdnię; ruch był gęstszy i wolniejszy z powodu sanitarki i dwóch innych wozów, które blokowały przejazd koło wejścia do ogrodów. Zrozumiawszy przyczyny tych zakłóceń major wpadł we wściekłość.

– Każ tym durniom się stamtąd zabierać! – ryknął. – I przyślij wozy tutaj… Nie! Jeden niech jedzie do bramy na Albany Road. Reszta do mnie! Biegiem!

Popołudniowych spacerowiczów przybywało. Mężczyźni rozluźniali krawaty, zaciśnięte przez cały dzień pracy w urzędach; kobiety niosły pantofle na wysokich obcasach w torbach na zakupy, zmieniwszy je na sandałki. Żonom pchającym wózki z dziećmi towarzyszyli mężowie;

zakochani obejmowali się lub szli pod rękę wśród rzędów kwitnących krzewów. W całym ogrodzie rozlegały się śmiechy pędzących na wyścigi dzieci. Major nadal tkwił w miejscu przy bramie wejściowej. Sanitarkę i dwa wozy przestawiono i ruch na jezdni znów popłynął normalnie.

Trrrach! Niedaleko sanitarki jakiś niecierpliwy kierowca uderzył w samochód jadący przed nim. Major nie mógł się powstrzymać;

wypadek drogowy zdarzył się tak blisko jego służbowego wozu, że musiał tam podejść, niewątpliwie po to, by stwierdzić, czy któryś z jego ludzi nie był w to zamieszany. Sposobność sama się nadarzy… Wykorzystaj ją. Teraz!

Marie obiegła krzaki, a potem puściła się pędem przez trawnik, by dogonić czwórkę spacerowiczów idących żwirowaną ścieżką, wychodzącą z Ogrodów. Zerknęła w prawo bojąc się tego, co może zobaczyć, lecz wiedząc, że musi spojrzeć. Ogarnęły ją najczarniejsze myśli: ogromny major wyczuł, a może dostrzegł postać biegnącej za nim kobiety. Przystanął na moment, wciąż niepewny, a potem rzucił się w kierunku bramy.

69
{"b":"97651","o":1}