Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ 14

Nie powiesz mi tego, nie masz prawa! – krzyknął Edward Newington McAllister zrywając się z krzesła. – Nie mogę tego zaakceptować, nie przyjmuję do wiadomości! Nie chcę o tym słyszeć!

– Lepiej posłuchaj, Edwardzie – odparł major Lin. – To fakt.

– To moja wina – dodał angielski doktor. Stał przed biurkiem Amerykanina w rezydencji na Yictoria Peak, patrząc mu prosto w oczy. – Wszystkie objawy wskazywały na to, by postawić diagnozę gwałtownie postępującej choroby układu nerwowego. Brak koncentracji, utrata ostrości widzenia, brak apetytu i znaczny spadek wagi, a co najbardziej istotne, ciągłe dreszcze przy jednoczesnej utracie kontroli motorycznej. Szczerze mówiąc, sądziłem, że proces chorobowy wszedł w stadium ostrego kryzysu.

– Co to, do diabła, oznacza?

– Że pacjentka umiera. Że grozi jej śmierć, nie w ciągu kilku godzin, co prawda, ani nawet dni czy tygodni, ale że proces jest nieodwracalny.

– Czy pańska diagnoza była prawidłowa?

– Wiele bym za to dał, by móc stwierdzić, że tak, że była przynajmniej rozsądna, ale niestety nie mogę. Mówiąc wprost, wystrychnięto mnie na dudka.

– Oberwał pan, co?

– Metaforycznie rzecz biorąc, tak. I to tam, gdzie boli najbardziej, panie podsekretarzu. Ucierpiała moja zawodowa duma. Ta dziwka wyprowadziła mnie w pole za pomocą karnawałowych sztuczek, a sama prawdopodobnie nie widzi różnicy między guzem a gorączką. Wszystko, co robiła, było wyrachowane, poczynając od rozmowy z pielęgniarką, a kończąc na ogłuszeniu i rozebraniu strażnika. Wszystkie jej kolejne kroki były zaplanowane, a jedyną osobą, która cierpiała na utratę ostrości widzenia, byłem ja.

– Chryste, muszę skontaktować się z Havillandem!

– Z ambasadorem Havillandem? – zapytał Lin unosząc ze zdziwieniem brwi.

MacAllister spojrzał na niego.

– Zapomnij o tym, coś usłyszał.

– Nie powtórzę tego nikomu, ale nie jestem w stanie zapomnieć. Sprawa staje się jaśniejsza, przynajmniej ze strony Londynu. Mówisz o Sztabie Generalnym, Pierwszym Lordzie i znacznej części Olimpu.

– Proszę nikomu nie wspominać o tym nazwisku, doktorze – powiedział McAllister.

– Prawie już je zapomniałem. Nie jestem nawet pewien, czy wiem, kto to jest.

– Co mogę mu powiedzieć? Co teraz robicie?

– Wszystko, co w ludzkiej mocy – odparł major. – Podzieliliśmy Hongkong i Koulun na sektory. Wypytujemy w każdym hotelu, dokładnie sprawdzamy książki meldunkowe. Zaalarmowaliśmy policję i patrole piechoty morskiej; wszyscy funkcjonariusze otrzymali jej rysopis i zostali poinformowani, że jej odnalezieniem w najwyższym stopniu zainteresowane są władze kolonii.

– Boże, co ty opowiadasz? Jak to wyjaśniłeś?

– Okazałem się tutaj nieco przydatny – wtrącił się doktor. – Skoro wszystkiemu winna moja głupota, tyle przynajmniej mogłem zrobić. Zarządziłem alarm medyczny. Dzięki temu mogliśmy zaangażować do poszukiwań ekipy paramedyczne, które wysłano w teren ze wszystkich szpitali. Pozostają naturalnie w kontakcie radiowym, gdyby zaszła potrzeba ich interwencji w innych przypadkach. Patrolują ulice.

– Co to za alarm medyczny? – zapytał ostro McAllister.

– Jak najmniej informacji; jedynie takie, które wywołują poruszenie. Podaliśmy mianowicie, że ta kobieta odwiedziła nie wymienioną z nazwy wyspę w Cieśninie Luzońskiej, zamkniętą dla ruchu międzynarodowego ze względu na panującą tam.zakaźną chorobę przenoszoną za pośrednictwem brudnych sprzętów kuchennych.

– Ujmując to w ten sposób – przerwał Lin – nasz znakomity doktor sprawił, że ekipy medyczne nie zawahają się ani chwili, gdy trzeba będzie ją ująć i odizolować. Pewnie i tak by się nie wahały, ale jak wiadomo, w każdym koszu trafi się zgniłe jabłko, a my nie możemy sobie pozwolić na żadną wpadkę. Naprawdę wierzę, Edwardzie, że ją znajdziemy. Wszyscy wiemy, że ta kobieta wyróżnia się w tłumie. Wysoka, atrakcyjna, no i te jej włosy. Będzie jej szukało ponad tysiąc ludzi.

– Modlę się do Boga, żebyś miał rację. Ale nie jestem dobrej myśli. Otrzymała już pierwsze lekcje od kameleona.

– Słucham?

– Nic, nic, doktorze – powiedział major – to takie techniczne wyrażenie, którym posługujemy się w naszej profesji.

– Tak?

– Muszę mieć pełne dossier, wszystko!

– Jakie dossier, Edwardzie?

– Ścigano ich oboje po całej Europie. Teraz są rozdzieleni, ale nadal ścigani. Co wtedy robili? Co zrobią teraz?

– Szukasz jakiejś nici? Wzoru?

– Zawsze jakiś jest – odparł McAllister pocierając prawą skroń. – Przepraszam, panowie. Muszę was teraz prosić o opuszczenie gabinetu. Czeka mnie nader nieprzyjemna rozmowa telefoniczna.

IMarie sprzedała swoje ubranie i dopłacając kilka dolarów sprawiła sobie nowe. Z włosami upiętymi pod miękkim słonecznym kapeluszem o szerokim rondzie, w plisowanej spódnicy i szarej bluzce, które dokładnie skrywały jej figurę, upodobniła się do całkiem prostej kobiety. Sandały na płaskim obcasie ujęły jej kilka centymetrów, a z imitacją firmowej torby Gucciego sprawiała wrażenie łatwowiernej turystki, czyli kogoś, kim z całą pewnością nie była. Zadzwoniła do konsulatu kanadyjskiego i dowiedziała się, jakim tam dojechać autobusem. Biura mieściły się na czternastym piętrze Asian House w Hongkongu. Wsiadła do autobusu jadącego od Uniwersytetu

Chińskiego przez Koulun i potem tunelem na wyspę; uważnie śledziła trasę i wysiadła na właściwym przystanku. Wjeżdżając windą na górę z satysfakcją odnotowała, że żaden z jadących razem z nią mężczyzn nie spojrzał na nią po raz drugi; nie była to normalna reakcja. Nauczyła się w Paryżu – nauczył ją kameleon – jak można w prosty sposób zmienić swoją powierzchowność. Teraz wracała do niej ta wiedza.

– Zdaję sobie sprawę, że to zabrzmi śmiesznie – oznajmiła nonszalanckim, wesołym tonem recepcjonistce – ale pracuje u was mój daleki kuzyn ze strony matki, a ja obiecałam rodzinie, że do niego wdepnę.

– Nie brzmi to wcale tak śmiesznie.

– Zabrzmi, jeśli powiem, że zapomniałam jego nazwiska. – Obie kobiety roześmiały się. – Oczywiście nigdy w życiu się nie spotkaliśmy i on prawdopodobnie może się świetnie obejść bez mojej wizyty, ale wtedy nasłucham się wymówek po powrocie.

– Czy pani wie, w jakiej on pracuje sekcji?

– Sądzę, że ma coś wspólnego z gospodarką.

– To będzie najprawdopodobniej Wydział Handlu. Recepcjonistka otworzyła szufladę i wyciągnęła stamtąd wąską białą książeczkę z wytłoczoną na okładce kanadyjską flagą.

– To jest spis naszych pracowników. Proszę, niech pani spocznie i rzuci na to okiem.

– Dziękuję bardzo – odparła Marie siadając w skórzanym fotelu. – Mam poczucie, że się strasznie wygłupiłam – dodała. – To znaczy, że powinnam znać jego nazwisko. Pani z całą pewnością zna nazwiska swych kuzynów ze strony matki.

– Nie mam najmniejszego pojęcia, jak się nazywają, kochanie. Na biurku recepcjonistki zadzwonił telefon; kobieta odebrała go. Marie obracała szybko kartki, obejmując wzrokiem całe kolumny w poszukiwaniu nazwiska, które skojarzyłoby jej się z jakąś twarzą. Znalazła trzy, ale wywołane z pamięci postacie były niewyraźne, rysy zamazane. Dopiero na widok nazwiska na dwunastej stronie ujrzała wyraźnie twarz i usłyszała głos. Catherine Staples.

„Zimna” Catherine,,,zimna jak lód Catherine”, „sztywna jak kij” Staples. Przezwiska były niesprawiedliwe i nie oddawały prawdziwego charakteru i zalet tej kobiety. Marie poznała Catherine Staples w Ottawie, pracując jeszcze w Ministerstwie Finansów. Jej wydział szkolił członków korpusu dyplomatycznego przed ich wyjazdem na placówki. Staples dwukrotnie brała udział w tych szkoleniach; za pierwszym razem był to kurs dla początkujących na temat Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, a potem… no tak, oczywiście, na temat Hongkongu! Było to trzynaście albo czternaście miesięcy temu i chociaż ich znajomości nie można by uznać za zażyłą – cztery albo pięć lunchów, obiad, który ugotowała Catherine, i kolejny, upichcony w rewanżu przez Marie – poznała całkiem dobrze kobietę, która wykonywała swoją pracę lepiej niż niejeden mężczyzna.

Ceną, jaką Catherine zapłaciła za szybkie awanse w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, był rozpad jej wcześnie zawartego małżeństwa. Poprzysięgła wtedy, że już nigdy się z nikim nie zwiąże, ponieważ ciągłe podróże i nienormalne godziny pracy były nie do przyjęcia dla żadnego wartościowego mężczyzny. Licząca sobie pięćdziesiąt kilka lat Staples była szczupłą, energiczną kobietą średniego wzrostu. Ubierała się elegancko, ale z prostotą. Ta rzeczowa profesjonalistka miała ostry jak skalpel, sarkastyczny umysł, który natychmiast demaskował wszelkie oszustwa i obłudne wykręty. Tych ostatnich nie tolerowała. Mogła być miła, a nawet grzeczna w stosunku do tych, którzy nie potrafili sobie poradzić na stanowisku, które im powierzono, jeśli nie było w tym ich winy; ale zarazem obchodziła się brutalnie z tymi, którzy dopuścili do takich nominacji, niezależnie od ich rangi. Twarda, ale uczciwa – tak można było w trzech słowach scharakteryzować wyższego urzędnika służby dyplomatycznej, Catherine Staples. Czasem bywała także całkiem zabawna w swoim samokrytycyzmie. Marie miała nadzieję, że jej znajoma zachowa się wobec niej fair tutaj, w Hongkongu.

– Nic nie znalazłam – powiedziała wstając z fotela i odnosząc spis recepcjonistce. – Tak mi głupio.

– Czy pani wie może, jak wygląda ten pani kuzyn?

– Nigdy nie pomyślałam, żeby o to zapytać.

– Przykro mi.

– Mnie jeszcze bardziej. Czeka mnie bardzo kłopotliwy telefon do Vancouver… Aha, znalazłam tam jednak pewne nazwisko. Nie ma to co prawda nic wspólnego z moim kuzynem, ale myślę, że to znajoma mojej znajomej. Kobieta o nazwisku Staples.

– Katarzyna Wielka? Jest tutaj, porządna babka, choć niektórzy z personelu nie mieliby nic przeciwko temu, gdyby mianowano ją ambasadorem i wysłano do Europy Wschodniej. Działa im na nerwy. Jest pierwszorzędna.

– Och, czy to znaczy, że jest tutaj w tej chwili?

– Nie dalej niż dziesięć metrów stąd. Czy mam podać pani nazwisko i zobaczyć, czy pani znajoma będzie miała czas się z panią przywitać?

53
{"b":"97651","o":1}