Witamy, panie Bourne – odezwał się grubas w białym, jedwabnym garniturze, dając znak gorylom, żeby się odsunęli. – Chyba zgodzi się pan ze mną, że rozsądniej będzie odłożyć pistolet na podłogę i podsunąć go w naszą stronę. Naprawdę, nie ma żadnej innej alternatywy, wie pan o tym.
Webb przyjrzał się trzem Chińczykom; ten w środku odbezpieczył broń. Dawid schylił się, położył pistolet na podłodze i pchnął go do przodu.
– Spodziewaliście się mnie, prawda? – spytał cicho i wyprostował się. Strażnik po prawej stronie podniósł pistolet z podłogi.
– Nie wiedzieliśmy, czego mamy się spodziewać… z wyjątkiem niespodziewanego. Jak pan tego dokonał? Czy moi ludzie nie żyją?
– Są pokiereszowani i nieprzytomni, ale żyją.
– Znakomicie. Sądził pan, że siedzę tutaj sam?
– Powiedziano mi, że przyjechał pan ze swoim zarządcą i trzema innymi ludźmi, nie z sześcioma. Pomyślałem, że to logiczne. Większa obstawa rzucałaby się w oczy.
– Dlatego właśnie ci ludzie przyszli tutaj wcześniej, żeby wszystko przygotować i już nie opuszczali tej dziury. A więc myślał pan, że zdoła mnie ująć i wymienić na swoją żonę.
– Ona nie ma z tą przeklętą sprawą nic wspólnego, to oczywiste. Wypuśćcie ją, przecież nie może wam zrobić nic złego. Zabijcie mnie, ale jej pozwólcie odejść.
– Pigu! – warknął bankier, rozkazując dwóm ze swych goryli wyjść z pokoju; pochylili głowy w ukłonie i szybko się ulotnili. – Ten zostanie – mówił dalej Chińczyk, zwracając się do Webba. – Niezależnie od faktu, że darzy mnie bezgraniczną lojalnością, nie rozumie on i nie potrafi wymówić ani jednego słowa po angielsku.
– Widzę, że ufa pan swoim ludziom.
– Nie ufam nikomu. – Finansista wskazał Dawidowi rozlatujące się krzesło po drugiej stronie obdrapanego pokoju, błyskając przy tym złotym, wysadzanym brylantami rolexem na nadgarstku. Zegarkowi w niczym nie ustępowały inkrustowane złote spinki, które Chińczyk miał przy mankietach koszuli. – Niech pan siada – rozkazał. – Poczyniłem olbrzymie starania i wydałem mnóstwo pieniędzy, żeby doprowadzić do naszego spotkania.
– Pański zarządca… zakładam, że to był pański zarządca – odezwał się mimochodem Bourne, przemierzając pokój i przyglądając się wszystkiemu dokładnie – uprzedził mnie, żebym idąc tutaj nie wkładał drogiego zegarka. Widzę, że pan nie korzysta z jego rad.
– Przyszedłem tutaj w poplamionym, brudnym kaftanie o rękawach wystarczająco długich, by zakryć to, co trzeba. Patrząc na pański przyodziewek, jestem pewien, że Kameleon wie, o co chodzi.
– To pan jest Yao Ming. – Webb usiadł.
– To nazwisko, którego używam, pan to z pewnością rozumie. Kameleon zmienia kształt i barwę.
– Nie zabiłem pańskiej żony ani mężczyzny, który jej towarzyszył.
– Wiem o tym, panie Webb…
– Co?! – Dawid zerwał się z krzesła. Strażnik zrobił krok do przodu biorąc go na muszkę.
– Niech pan siada – powtórzył bankier. – I proszę nie wyprowadzać z równowagi mego oddanego przyjaciela, bo możemy tego obaj żałować, pan w znacznie większym stopniu niż ja.
– Pan wiedział, że to nie ja, a jednak pan nam to zrobił.
– Niech pan siada, szybko.
– Żądam odpowiedzi! – powiedział Webb siadając.
– Ponieważ jest pan prawdziwym Jasonem Bourne'em. To dlatego pan się tu znalazł, a pańska żona pozostaje pod moją opieką i pozostanie, póki nie wykona pan tego, o co pana poproszę.
– Rozmawiałem z nią.
– Wiem. Pozwoliłem na to.
– Była jakaś zmieniona, nawet biorąc pod uwagę okoliczności. Jest silna, silniejsza, niż ja byłem podczas tych parszywych tygodni w Szwajcarii i Paryżu. Coś jest z nią nie w porządku. Czy daliście jej narkotyki?
– Na pewno nie.
– Odniosła jakieś rany?
– Być może w sensie duchowym, ale w żadnym innym. Niemniej odniesie rany i zginie, jeśli pan mi odmówi. Czy można się wyrazić jaśniej?
– Jesteś martwy, taipanie.
– Teraz przemawia prawdziwy Jason Bourne. Znakomicie. Tego właśnie potrzebuję.
– Niech pan powie, o co chodzi.
– Prześladuje mnie ktoś o pańskim nazwisku – zaczął taipan twardym głosem, który podnosił się w miarę mówienia. – O wiele bardziej dotkliwie – niechaj przebaczą mi bogowie – aniżeli zadając śmierć mojej młodej żonie. Ze wszystkich stron, na wszystkich obszarach atakuje mnie ten terrorysta, ten nowy Jason Bourne. Uśmierca moich ludzi, wysadza w powietrze dostawy wartościowych towarów, grozi innym taipanom śmiercią, jeśli będą prowadzili ze mną interesy! Swoją hojną zapłatę dostaje od moich wrogów: stąd, z Hongkongu i Makau, a także z terenów położonych po drugiej stronie Deep Bay, z samych północnych prowincji!
– Ma pan wielu wrogów.
– Prowadzę rozległe interesy.
– Podobnie, zdaje się, jak ów człowiek, którego nie zabiłem w Makau.
– Zabrzmi to może dziwnie – oświadczył bankier dysząc ciężko i ściskając poręcz fotela, żeby nad sobą zapanować – ale on i ja nie byliśmy wcale wrogami. Na pewnych obszarach nasze interesy pokrywały się. W ten sposób poznał moją żonę.
– Bardzo wygodne. To się nazywa dzielone wspólnie aktywa.
– Pan mnie obraża.
– To nie są zasady, do których ja się stosuję – odparł Bourne mierząc Chińczyka chłodnym spojrzeniem. – Do rzeczy. Moja żona żyje i chcę ją mieć z powrotem, całą i zdrową. I niech nikt nie podnosi na nią głosu. Jeśli zostanie w jakiś sposób skrzywdzona, pan razem z pańskimi Zhongguo ren nie będziecie dla mnie żadnymi przeciwnikami.
– W pańskim obecnym położeniu groźby są nie na miejscu, panie Webb.
– W położeniu Webba – przyznał najbardziej niegdyś poszukiwany zabójca w Azji i Europie. – Ale nie Bourne'a.
Człowiek Wschodu spojrzał twardo na Jasona i kiwnął dwa razy głową. Jego oczy uciekły w końcu przed wzrokiem Webba.
– Pańska bezczelność dorównuje pańskiej arogancji. Do rzeczy. To bardzo proste, proste i jasne. – Taipan zacisnął nagle prawą dłoń w pięść, uniósł ją i walnął w wątłą poręcz rozlatującego się fotela. – Chcę mieć dowód przeciwko moim wrogom! – krzyknął. Spomiędzy nabrzmiałych mięśni twarzy niczym zza nieprzeniknionej ściany wyzierały wściekłe oczka. – Mogę go zdobyć tylko wtedy, gdy przywlecze mi pan tego zbyt wiarygodnego oszusta, który zajął pana miejsce! Chcę, żeby spojrzał mi prosto w oczy, żeby patrzył na mnie, kiedy będzie wyciekało z niego życie, patrzył, dopóki nie powie mi wszystkiego, co muszę wiedzieć. Niech mi go pan przyprowadzi, Jasonie Bourne! – Bankier odetchnął głęboko. – Wtedy i tylko wtedy – dodał cicho – połączy się pan ponownie ze swoją żoną.
Webb przyglądał się taipanowi w milczeniu.
– Na jakiej podstawie pan sądzi, że zdołam to zrobić? – zapytał w końcu.
– Któż dostanie w swoje ręce oszusta, jeśli nie ten, pod którego tamten się podszył?
– To tylko słowa – odparł Webb. – Bez znaczenia.
– On pana przestudiował. Przeanalizował pańskie metody, pańską technikę. Nie potrafiłby tak dobrze pana udawać, gdyby tego nie zrobił. Niech pan go odnajdzie! Niech pan go złapie w pułapkę używając metod, które sam pan stworzył!
– Tak po prostu?
– Pomogę panu. Podam kilka nazwisk i rysopisów ludzi, którzy, jestem o tym przekonany, współpracują z tym nowym mordercą używającym starego nazwiska.
– W Makau?
– Nigdy! Tylko nie Makau! Nie wolno ani słowem wspominać o incydencie w hotelu Lisboa. Ta sprawa jest zamknięta, skończona; nic pan o niej nie wie. Moja osoba nie może być w żaden sposób powiązana z pańską działalnością. Nie ma pan ze mną nic wspólnego. Poluje pan po prostu na człowieka, który się pod pana podszywa. Chroni pan wyłącznie swoje własne interesy. W tych okolicznościach rzecz absolutnie naturalna.
– Sądziłem, że potrzebuje pan dowodu…
– Będę go miał, kiedy przyprowadzi mi pan tego oszusta! – krzyknął taipan.
– Jeśli nie z Makau, to skąd?
– Stąd, z Koulunu. Z Tsimshalsui. Na zapleczu kabaretu zamordowano pięć osób, wśród nich bankiera, taipana takiego jak ja, od czasu do czasu mojego wspólnika, nie mniej wpływowego ode mnie. Tożsamości trzech zabitych w ogóle nie ujawniono; taka była najwyraźniej decyzja rządu. Nigdy się nie dowiedziałem, kim byli.
– Ale wie pan, kim był piąty – stwierdził Bourne.
– Pracował dla mnie. Zastępował mnie na tym spotkaniu. Gdybym zjawił się tam osobiście, pański imiennik zamordowałby także mnie. Tam właśnie pan zacznie, w Koulunie, w Tsimshatsui. Podam panu dwa znane nazwiska zabitych i informacje na temat ich wrogów, którzy są teraz moimi wrogami. Niech pan się spieszy. Niech pan odnajdzie i przyprowadzi do mnie człowieka, który zabija w pańskim imieniu. I jeszcze ostatnie ostrzeżenie, panie Boume. Jeśli będzie pan próbował odkryć, kim jestem, rozkaz będzie szybki, a egzekucja jeszcze szybsza. Pańska żona umrze.
– Wtedy pan także umrze. Niech pan mi da te nazwiska.
– Są na tej kartce – odparł człowiek, który używał nazwiska Yao Ming. Sięgnął do kieszeni swej białej jedwabnej kamizelki. – Napisała je na maszynie zawodowa maszynistka w Mandarynie. Szukanie tej konkretnej maszyny jest bezcelowe.
– Strata czasu – powiedział Bourne biorąc do ręki kartkę. – W Hongkongu musi być co najmniej dwadzieścia milionów maszyn do pisania.
– Ale nie aż tylu taipanów mojego wzrostu i tuszy, hę?
– To właśnie zapamiętam.
– Jestem tego pewien.
– Jak do pana dotrzeć?
– Nie będzie takiej potrzeby. Nigdy. To spotkanie nigdy nie miało miejsca.
– Więc dlaczego się w ogóle odbyło? Dlaczego zdarzyło się to wszystko, co się zdarzyło? A jeśli, powiedzmy, uda mi się odnaleźć i porwać tego kretyna, który nazywa siebie Bourne'em – a jest to cholernie wielkie jeśli – co mam z nim wtedy zrobić? Zostawić go przy schodkach tutaj, na granicy Miasta za Murami?
– To byłby wspaniały pomysł. I nafaszerować go narkotykami. Nikt nie zwróciłby na niego najmniejszej uwagi, przetrząsnęliby mu tylko kieszenie.
– Ja bym zwrócił. I to cholernie dużą uwagę. Coś za coś, taipanie. Chcę żelaznych gwarancji. Chcę mieć z powrotem moją żonę.