Qu'est-il arrive?
– Des coups de f er! Les gar des sont pa.niqu.esl
Bourne usłyszał okrzyki i biegiem dołączył do grupy francuskich turystów prowadzonych przez przewodniczkę, której cała uwaga skupiona była na chaosie panującym na schodach wiodących do mauzoleum. Zapiął marynarkę zasłaniając pistolet wetknięty za pasek i wsunął dziurkowaną rurę tłumika do kieszeni. Rozejrzał się wokół, szybko przecisnął z powrotem przez tłum i stanął koło dobrze ubranego, wyższego od siebie mężczyzny, o pogardliwym wyrazie twarzy. Jason był wdzięczny losowi, że przed nim znajdowało się jeszcze kilka bardziej rosłych od niego osób. Przy odrobinie szczęścia może w całym tym zamieszaniu uda mu się nie zwrócić na siebie uwagi. Drzwi na szczycie schodów prowadzących do mauzoleum były uchylone. Umundurowani mężczyźni biegali bez przerwy w górę i w dół. Najwidoczniej dowództwo straciło całkowicie panowanie nad sytuacją i Bourne dobrze wiedział dlaczego. Uciekło, po prostu zniknęło, nie chcąc, by przypisano mu jakiś udział w tych straszliwych wydarzeniach. Teraz jednak Jasona interesował tylko morderca. Czy wyjdzie na zewnątrz? Czy może raczej znalazł d'Anjou, schwytał swojego stwórcę i odjechał wraz z nim mikrobusem, przekonany, że prawdziwy Jason Bourne wpadł w pułapkę i jego zwłoki leżą teraz w zbezczeszczonym mauzoleum.
– Qu'est-ce que c'est? – zapytał Jason stojącego obok niego wysokiego, dobrze ubranego Francuza.
– Niewątpliwie kolejne, skandaliczne opóźnienie – odparł mężczyzna nieco zniewieściałym, paryskim akcentem. – To istny dom wariatów i moja cierpliwość się kończy! Wracam do hotelu.
– A czy może pan to zrobić? – Jason zmienił nieco swoją wymowę. Teraz mówił po francusku nie jak przedstawiciel klasy średniej, lecz jak absolwent przyzwoitego universite. Dla paryżan miało to zawsze bardzo duże znaczenie. – Chodzi o to, czy pozwolą nam odłączyć się od grupy? Przecież ciągle nam powtarzają, że mamy trzymać się razem.
– Jestem biznesmenem, nie turystą. Tej całej „wycieczki”, jak ją pan nazywa, wcale nie było w moim rozkładzie zajęć. Prawdę mówiąc, miałem wolne popołudnie – ci ludzie bez końca zwlekają z podjęciem decyzji – i pomyślałem sobie, że mógłbym zobaczyć to i owo. Niestety, nie było na podorędziu kierowcy, który mówiłby po francusku. Recepcjonistka przydzieliła mnie – proszę zwrócić uwagę, przydzieliła – do tej grupy. Wie pan, ta przewodniczka studiuje historię literatury francuskiej i mówi zupełnie, jakby urodziła się w siedemnastym wieku. Nie mam pojęcia, co to w ogóle za wycieczka.
– To pięciogodzinna trasa – wyjaśnił Jason, po odczytaniu chińskich znaków wydrukowanych na plakietce identyfikacyjnej wpiętej w klapę marynarki Francuza. – Po placu Tiananmen zwiedzamy grobowce dynastii Ming, a potem pojedziemy oglądać zachód słońca z Wielkiego Muru.
– No nie, doprawdy! Ja już widziałem Wielki Mur! Mój Boże, przecież to było pierwsze miejsce, gdzie zawiozło mnie tych dwunastu urzędników z Komisji Handlu bez przerwy baj durząc mi za pośrednictwem tłumacza, że jest to symbol ich trwałości. Cholera! Gdyby robocizna nie była u nich tak niewiarygodnie tania, a zyski tak nadzwyczajne…
– Ja też jestem tu w interesach, ale kilka dni spędzam również jako turysta. Zajmuję się importem wyrobów koszykarskich. A pan?
– Tekstylia, a cóż by innego? Chyba że woli pan coś związanego z elektroniką albo ropą naftową, węglem, perfumami, nawet wyrobami z bambusa. – Biznesmen uśmiechnął się lekko z wyższością, ale i zrozumieniem. – Mówię panu, ci ludzie tutaj siedzą na skarbach i nie mają zielonego pojęcia, co z nimi robić.
Bourne spojrzał uważnie na wysokiego Francuza. Przyszedł mu na myśl Echo z „Meduzy” i pewien galijski aforyzm, który głosił, że im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same. Sposobność sama się nadarzy. Trzeba ją rozpoznać i wykorzystać.
– Jak już powiedziałem – oznajmił Jason patrząc na zamieszanie panujące na schodach – ja też jestem biznesmenem. Przebywam tu obecnie na krótkim urlopie, który zawdzięczam ulgom podatkowym przyznawanym przez nasz rząd tym, którzy prowadzą interesy za granicą. Ale dużo podróżowałem po Chinach i nieźle nauczyłem się języka.
– Bambus zwyżkuje na rynkach światowych – stwierdził sardonicznie paryżanin.
– Nasza produkcja najwyższej jakości ma swój główny rynek zbytu na Lazurowym Wybrzeżu, jak również w wielu miejscach na północy i południu. Rodzina Grimaldich od lat należy do naszych stałych klientów. – Bourne nie spuszczał wzroku ze schodów.
– Przepraszam za nietakt, kolego w interesach… na obcej ziemi. – Francuz właściwie po raz pierwszy popatrzył na Bourne'a.
– I mogę panu powiedzieć – rzekł Bourne – że zwiedzający nie wejdą już do mauzoleum Mao, a wszyscy uczestnicy wycieczek, którzy znajdują się w pobliżu, zostaną odseparowani i najprawdopodobniej zatrzymani.
– Mój Boże, dlaczego?
– Najwidoczniej wewnątrz zdarzyło się coś strasznego. Strażnicy wykrzykują coś o zagranicznych gangsterach… Czy pan wspomniał, że pana przydzielono do tej grupy, ale właściwie nie należał pan do niej?
– No, tak.
– Wyjaśnić panu, na jakiej podstawie wyciągnąłem mój ostatni wniosek? Że prawie na pewno zostanie pan zatrzymany?
– To niewiarygodne!
– Takie są Chiny…
– Niemożliwe! W grę wchodzą miliony franków! Jestem na tej koszmarnej wycieczce tylko dlatego…
– Radzę panu, żeby pan stąd zniknął, przyjacielu. Niech pan im powie, że wybrał się pan na przechadzkę. Proszę mi dać swoją plakietkę identyfikacyjną, a ja pomogę panu się jej pozbyć…
– A co to takiego?
– Podano na niej kraj, z którego pan pochodzi, i numer paszportu. Dzięki niej mogą nas mieć pod kontrolą w czasie wycieczki.
– Będę na zawsze pańskim dłużnikiem! – zawołał biznesmen, zrywając plastikową tabliczkę z klapy marynarki. – Jeżeli kiedykolwiek będzie pan w Paryżu…
– Większość czasu spędzam z księciem i jego rodziną w…
– Ależ oczywiście! Jeszcze raz dziękuję! – Francuz tak odmienny, a zarazem tak podobny do Echa, oddalił się pospiesznie. W przymglonym, żółtoszarym świetle słonecznym jego elegancka sylwetka wyróżniała się wśród tłumu, gdy kierował się w stronę Niebiańskiej Bramy. Rzucał się w oczy, jak fałszywy trop prowadzący myśliwego do zastawionej na niego pułapki.
Bourne przyczepił plastikową tabliczkę do klapy swojej marynarki i od tej pory stał się pełnoprawnym członkiem oficjalnej grupy wycieczkowej. Była to jego przepustka przez bramy placu Tiananmen.
Wycieczkę pospiesznie zawrócono od mauzoleum i skierowano do Wielkiej Hali Ludowej. Potem zaś, gdy autobus przejeżdżał przez północną bramę, Jason ujrzał z jego okna francuskiego biznesmena, który znajdował się na granicy apopleksji i błagał pekińskich policjantów, by pozwolili mu przejść. Wieści rozchodziły się szybko. Jakiś Europejczyk straszliwie zbezcześcił trumnę i czcigodne ciało Przewodniczącego Mao. Biały terrorysta z wycieczki, który na swym ubraniu nie ma właściwej tabliczki identyfikacyjnej. Wartownicy na schodach zameldowali o takim właśnie człowieku.
„Wspominam zaiste – rzekła przewodniczka archaiczną francuszczyzną. Stała przy posągu rozwścieczonego lwa we wspaniałej alei Zwierząt, gdzie potężne, kamienne rzeźby wielkich kotów, koni, słoni i groźnych, mitycznych bestii strzegły drogi wiodącej do grobowców dynastii Ming. – Aliści pamięć ma zawodzi w przedmiocie pańskiej znajomości naszej mowy. I zaprawdę imaginuję, iż słyszałam pana władającego naszym językiem parę chwil temu zaledwie.
Studiuje historię literatury francuskiej i mówi zupełnie, jakby urodziła się w siedemnastym wieku… tak określił ją ów oburzony biznesmen, który teraz niewątpliwie był o wiele bardziej oburzony.
– Nie robiłem tego wcześniej – odparł Bourne w dialekcie mandaryńskim – ponieważ była pani razem z innymi członkami wycieczki, a ja nie lubię się wyróżniać. Ale chciałbym, żebyśmy teraz mówili w pani języku.
– Bardzo dobrze pan nim włada.
– Dziękuję. Czy więc przypomina sobie pani, że zostałem dołączony do pani grupy w ostatniej chwili?
– Kierownik hotelu Pekin ustalał to z moim zwierzchnikiem, ale owszem, przypominam sobie. – Kobieta uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. – Prawdę mówiąc, grupa jest tak duża, że przypominam sobie jedynie, iż dawałam wysokiemu mężczyźnie plakietkę naszej grupy wycieczkowej, którą obecnie widzę przed sobą. Będzie pan musiał dopłacić juana do pańskiego rachunku hotelowego. Przykro mi, ale nie był pan uwzględniony w programie turystycznym.
– Nie, nie byłem, ponieważ jestem handlowcem prowadzącym negocjacje z waszym rządem.
– Życzę panu powodzenia – powiedziała przewodniczka z zalotnym uśmiechem. – Jednym się to udaje, innym nie.
– Chodzi o to, że mogę nie być w stanie zrobić niczego – odparł Jason odwzajemniając uśmiech. – Mówię po chińsku dużo lepiej, niż czytam. Kilka minut temu dotarło do mnie znaczenie kilku słów i uświadomiłem sobie, że mniej więcej za pół godziny mam spotkanie w hotelu Pekin. Jak mogę to załatwić?
– Problem polega na znalezieniu środka transportu. Napiszę panu, co potrzeba, a pan okaże to strażnikom przy Dahongmen…
– Wielkiej Czerwonej Bramie? – przerwał jej Bourne. – Tej z łukowymi sklepieniami?
– Tak. Są tam autobusy, które zawiozą pana z powrotem do Pekinu. Możliwe, że się pan spóźni, ale jak sądzę, spóźnianie się jest również jednym ze zwyczajów przedstawicieli rządu. – Wyjęła z kieszeni swojego mundurka, będącego kopią bluzy Przewodniczącego Mao, notes i długopis przypominający trzcinę.
– Czy mnie nie zatrzymają?
– Jeżeli to zrobią, proszę im powiedzieć, żeby wezwali przedstawicieli rządu – powiedziała przewodniczka. Napisała po chińsku instrukcje i wyrwała kartkę z notesu.
To nie jest pańska grupa wycieczkowa! – burknął kierowca autobusu w dialekcie mandaryńskim używanym przez niższe klasy, kręcąc głową i szturchając palcem w klapę marynarki Jasona. Najwyraźniej nie spodziewał się, by jego słowa wywarły na turyście jakiekolwiek wrażenie i dlatego podkreślał je przesadnymi gestami oraz podniesionym głosem. Było również widać, że ma nadzieję, iż jeden z jego przełożonych znajdujących się pod łukowym sklepieniem Wielkiej Czerwonej Bramy doceni jego czujność. Tak też się stało.