Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ 16

Telefon zadzwonił o piątej po południu i Bourne był nań przygotowany. Nie wymieniono żadnych nazwisk.

– Załatwione – oznajmił rozmówca. – Mamy być na granicy tuż przed godziną dwudziestą pierwszą, kiedy zmieniają się strażnicy. Sprawdzą twoją wizę do Shenzhen i machną w powietrzu stemplem, ale nikt jej nie dotknie. Po przejściu granicy musisz sobie radzić sam, ale nie możesz się przyznać, że wjechałeś przez Makau.

– A co z powrotem? Jeśli powiedziałeś mi prawdę i wszystko pójdzie dobrze, ktoś będzie mi towarzyszył.

– To nie będę ja. Przejdę z tobą przez granicę i zaprowadzę na miejsce. Potem się rozstaniemy.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Wyjazd nie jest taki trudny jak wjazd, chyba że cię przeszukają i odkryją, że coś przemycasz.

– Nie mam takiego zamiaru.

– W takim razie proponuję, żebyś udawał wstawionego. Często się to zdarza. Niedaleko Shenzhen jest specjalne lotnisko…

– Wiem.

– Możesz powiedzieć, że pomyliłeś samolot, to także często się zdarza. W Chinach są fatalne rozkłady lotów.

– Ile za dzisiejszą noc?

– Cztery tysiące dolarów hongkongijskich i nowy zegarek.

– Zgoda.

Mniej więcej szesnaście kilometrów na północ od wioski Gongbei zaczynają się pagórki. Zaraz potem przechodzą w niewielkie, porośnięte gęstym lasem pasmo gór. Jason i jego niedawny przeciwnik z alejki w Makau szli polną drogą. Chińczyk zatrzymał się i spojrzał na wznoszące się przed nimi wzgórza.

– Jeszcze pięć albo sześć kilometrów i dojdziemy do pola. Przetniemy je i wejdziemy w kolejny las. Musimy być ostrożni.

– Jesteś pewien, że tam ich znajdziemy?

– Przekazałem wiadomość. Jeśli będzie się palić ognisko, to znaczy, że tam będą.

– Jak brzmiała wiadomość?

– Zwołano konferencję.

– Dlaczego po drugiej stronie granicy?

– Mogła się odbyć tylko po drugiej stronie granicy. To także stanowiło część wiadomości.

– Ale nie wiesz dlaczego?

– Jestem tylko posłańcem. Zachwiana została równowaga.

– Mówiłeś to już wczoraj. Możesz wyjaśnić, co przez to rozumiesz?

– Sam nie potrafię sobie tego wyjaśnić.

– Czy to dlatego, że konferencja ma się odbyć właśnie tutaj? W Chinach?

– Częściowo tak, oczywiście.

– Jest coś więcej?

– Wenti – odparł przewodnik. – Pytania, które biorą się ze złych przeczuć.

– Chyba rozumiem. – I Jason rzeczywiście rozumiał. Rodziły się w nim te same pytania i te same przeczucia, kiedy ujrzał, jak zabójca, który nazywa siebie Bourne'em, wsiada do rządowej limuzyny ChRL.

– Byłeś zbyt szczodry dla strażnika. Zegarek był za drogi.

– Ten człowiek może mi się jeszcze przydać.

– Mogą go przenieść na inny posterunek.

– Znajdę go.

– Sprzeda zegarek.

– No i dobrze. Przyniosę mu następny.

Zgięci wpół przebiegli przez wysoką, rosnącą na polu trawę, co jakiś czas przypadając do ziemi. Bourne biegł tuż za przewodnikiem, nieustannie rozglądając się na boki i obserwując szczyt wzgórza, wypatrując cieni w ciemnościach, choć niecałkowitych ciemnościach. Po niebie płynęły niskie chmury, co pewien czas jednak wychylał się spoza nich księżyc i zalewał krajobraz srebrzystą poświatą. Dotarli do pagórka porośniętego wysokimi drzewami i zaczęli się wspinać. Chińczyk zatrzymał się i obrócił, podnosząc obie ręce.

– Co jest? – szepnął Jason.

– Musimy iść powoli, bez hałasu.

– Patrole?

Przewodnik wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Brak jest harmonii.

Wspinali się pod górę przedzierając się przez gęsty las. Zatrzymywali się, ilekroć usłyszeli świergot zaniepokojonego ptaka, a zaraz potem trzepot skrzydeł. Mijały długie chwile. Szum lasu był wszechogarniający; świerszcze grały swoją nie kończącą się symfonię, pohukiwała samotna sowa, póki nie odezwała się inna w odpowiedzi, w krzakach buszowały małe, podobne do łasic stworzenia. Bourne i jego przewodnik doszli do skraju lasu; porośnięte wysoką trawą zbocze opadało tu w dół, w oddali zaś wznosiły się postrzępione, ciemne zarysy kolejnego zalesionego pagórka.

Jason dostrzegł coś więcej. Blask nad szczytem następnego wzgórza, wysoko ponad gałęziami drzew. To było ognisko, ich ognisko! Musiał się opanować, powstrzymać ogarniające go pragnienie, by puścić się biegiem przez pole, dopaść lasu, wspiąć się ku ognisku. Cierpliwość była teraz wszystkim. Znajdował się w ciemnościach, w otoczeniu, które tak dobrze znał; mgliste wspomnienia kazały mu zaufać samemu sobie – podpowiadały, że jest najlepszym z najlepszych. Cierpliwość. Przetnie pole i po cichu wdrapie się na szczyt wzgórza; znajdzie wśród drzew miejsce, z którego będzie miał dobry widok na ognisko, umówione miejsce spotkania. Będzie obserwował i czekał wiedząc, kiedy wykonać ruch. Kiedyś często tak robił – ulotniły się z jego pamięci szczegóły, ale pozostał wzór. Od ogniska oddali się mężczyzna, a on ruszy za nim przez las i będzie się skradał bezszelestnie niczym kot, aż nadejdzie właściwy moment. Wyczuje ten moment i pokona swego sobowtóra.

Tym razem nie zawiodę nas, Marie. Potrafię teraz działać, bo mam poczucie straszliwej czystości – brzmi to po wariacku, wiem, ale to prawda… Potrafię nienawidzić i pozostać przy tym czysty – to jest miejsce, z którego przychodzę. Trzy zakrwawione, unoszące się na wodzie przy brzegu dala nauczyły mnie nienawiści. Krwawy odcisk ręki na drzwiach w Maine nauczył mnie, jak umocnić w sobie tę nienawiść i jak nigdy więcej do czegoś takiego nie dopuścić. Nieczęsto się z tobą spieram, kochana, ale nie miałaś racji w Genewie, nie miałaś racji w Paryżu. Jestem zabójcą.

– Co się z tobą dzieje? – szepnął przewodnik tuż przy głowie Jasona. – Nie reagujesz na mój sygnał!

– Przepraszam, zamyśliłem się.

– Ja też cały czas myślę, ale o tym, jak wyjść z tego cało. Za nas obu.

– Nie masz się czego obawiać, możesz już wracać. Widziałem ognisko na szczycie wzgórza. – Bourne wyciągnął z kieszeni pieniądze. – Wolę tam iść sam. Jednego człowieka trudniej wy-patrzeć niż dwu.

– Przypuśćmy, że są tam inni? Patrole wojskowe? Pokonałeś mnie w Makau, ale mogę ci się jeszcze na coś przydać.

– Jeżeli są tam inni, to sam zamierzam ich odszukać.

– Jezu Chryste, po co?

– Chcę zdobyć pistolet. Nie mogłem podejmować ryzyka i przemycać go przez granicę.

– Aiya!

Jason wręczył przewodnikowi pieniądze.

– Co do centa. Dziewięć tysięcy pięćset. Chcesz może wrócić do lasu i przeliczyć? Mam małą latarkę.

– Nie podważa się słowa człowieka, który pokonał cię w walce. Nie pozwala na to honor.

– Brzmi to wspaniale, ale nie próbuj przypadkiem kupować brylantów w Amsterdamie. No dobrze, wynoś się stąd. To mój teren.

– A to mój pistolet – oświadczył przewodnik. Wyjął zza paska broń i podał ją Bourne'owi, biorąc jednocześnie pieniądze. – Użyj go, jeśli będziesz musiał. Magazynek jest pełny: dziewięć nabojów. Broń nie jest zarejestrowana, żadnych śladów. Nauczył mnie tego Francuz.

– Przemyciłeś to przez granicę?

– Ty przyniosłeś zegarek. Ja nie. Mogłem zawsze wyrzucić pistolet do śmieci, ale potem zobaczyłem twarz strażnika. Nie będę teraz potrzebował broni.

– Dzięki. Ale uprzedzam, jeśli mnie okłamałeś, odnajdę cię. Możesz być tego pewien.

– W takim wypadku te kłamstwa nie pochodziłyby ode mnie i otrzymałbyś z powrotem swoje pieniądze.

– Naprawdę przekraczasz wszystkie granice.

– Pokonałeś mnie. Muszę być honorowy we wszystkim.

Bourne czołgał się powoli, wolniej niż kiedykolwiek w życiu, przez wysoką twardą trawę i pokrzywy, wyjmując z szyi i czoła kolce i dziękując losowi, że ma na sobie nylonową kurtkę, po której się ześlizgiwały. Instynkt podpowiadał mu coś, o czym nie wiedział jego przewodnik, coś, co było przyczyną, dla której nie chciał, żeby Chińczyk dalej z nim szedł. Porośnięte wysoką trawą pole było najlepszym miejscem do wystawienia posterunków; poruszające się źdźbła zdradzały, którędy przemykają się nieproszeni goście. Dlatego należało obserwować z ziemi kołyszącą się trawę i iść tam, gdzie pochylała się ona akurat pod powiewem nadmorskiej bryzy albo wiatru z gór.

Widział miejsce, gdzie zaczynał się las, drzewa wznoszące się na końcu trawiastego pola. Ukucnął, a potem nagle szybko przypadł do ziemi i zastygł w bezruchu. Z przodu, po prawej stronie stał na skraju pola mężczyzna. W ręku trzymał strzelbę i obserwował trawę w słabym świetle księżyca, wypatrując miejsc, w których porusza się ona niezgodnie z kierunkiem wiatru. Wiało od strony gór. Bourne wykorzystał to i zbliżył się do niego na odległość trzech metrów. Kawałek po kawałku czołgał się ku granicy pola; znajdował się teraz dokładnie naprzeciwko wartownika, który akurat patrzył prosto przed siebie. Jason uniósł głowę, żeby dojrzeć coś przez źdźbła trawy. Mężczyzna odwrócił głowę w lewo. Teraz!

Bourne wyskoczył z trawy i rzucił się na wartownika. Tamten ogarnięty paniką instynktownie podniósł do góry kolbę, żeby się osłonić przed nagłym atakiem. Jason złapał za lufę, przekręcił ją nad jego głową i trzasnął go nią w odsłoniętą czaszkę, wbijając mu jednocześnie kolano w klatkę piersiową. Wartownik upadł. Bourne szybko zawlókł go w wysoką trawę, gdzie nie mogli być widoczni. Ograniczając ruchy do minimum, zdjął z niego kurtkę i zerwał mu z pleców koszulę, drąc materiał na pasy. Po kilku chwilach wartownik skrępowany był tak, że każdy jego ruch powodował zaciskanie więzów. W ustach miał knebel umocowany obwiązanym wokół głowy urwanym rękawem.

Normalnie, tak jak to kiedyś bywało – Bourne instynktownie przewidywał bieg wypadków w podobnych okolicznościach – nie traciłby czasu, starając się jak najszybciej uciec z pola i przedostać się przez las ku ognisku. Zamiast tego przyjrzał się uważnie nieprzytomnemu Chińczykowi; coś go w tej postaci zaniepokoiło… jakiś brak harmonii. Przede wszystkim spodziewał się, że wartownik będzie miał na sobie mundur chińskiej armii: tak silnie zapadł mu w pamięć widok rządowej limuzyny w Shenzhen, którą podróżował wiadomy pasażer. Nie chodziło tylko o to, że ten człowiek nie był w mundurze, lecz o to, jak w ogóle wyglądało jego ubranie: miał na sobie tanie, brudne rzeczy cuchnące zjełczałym olejem. Jason sięgnął ręką i obrócił ku sobie twarz Chińczyka otwierając mu usta; miał nieliczne czarne, spróchniałe zęby. Cóż to za wartownik, co za członek patrolu? To był bandzior – z pewnością doświadczony – ale nader prymitywny, zahartowany w tutejszych ordynarnych bójkach, gdzie życie ludzkie jest tanie i w zasadzie bez znaczenia. A przecież ludzie biorący udział w tej „konferencji” obracali dziesiątkami tysięcy dolarów. Cena, jaką płacili za ludzkie życie, była bardzo wysoka. Zachwiana została równowaga.

60
{"b":"97651","o":1}