Литмир - Электронная Библиотека

Droga Catherine, sprytna Catherine – przerażona Catherine. Próbowała ukryć swój strach, ale można było poznać, że się boi po jej testujących pytaniach zadawanych zbyt szybko i zbyt natarczywie, po zdumieniu, z jakim przyjmowała odpowiedzi, po urywanym oddechu i uciekającym w bok spojrzeniu, któremu najwyraźniej towarzyszyła gonitwa myśli. Marie nie znała ich treści, ale zdawała sobie sprawę, jak rozległa jest wiedza Staples o mrocznych sprawach Dalekiego Wschodu. Rozumiała też, że kiedy tak dobrze zorientowana osoba stara się ukryć swoje obawy związane z tym, co usłyszała, cała historia kryje w sobie więcej, niż wiedzą o niej ci, którzy ją opowiadają.

Telefon. Dwa dzwonki. Cisza. Potem trzeci. Marie podbiegła do stolika przy tapczanie i podniosła słuchawkę przy trzecim dzwonku.

– Słucham?

– Marie, kiedy ten kłamca, McAllister, rozmawiał z tobą i twoim mężem, wspomniał, o ile dobrze pamiętam, o kabarecie w Tsimshatsui. Mam rację?

– Tak, wspomniał o tym. Powiedział, że uzi… to taki pistolet…

– Wiem, co to jest, moja droga. Tej samej broni użyto podobno, żeby zabić żonę taipana i jej kochanka w Makau, prawda?

– Zgadza się.

– Ale czy powiedział coś o człowieku, który został zamordowany w kabarecie w Koulunie? Cokolwiek? Marie próbowała sobie przypomnieć.

– Nie, nie sądzę. Wspomniał tylko o broni.

– Jesteś o tym przekonana?

– Tak, jestem. Nie wyleciałoby mi to z głowy.

– Jestem pewna, że nie – zgodziła się Staples.

– Odtwarzałam z pamięci tę rozmowę tysiące razy. Dowiedziałaś się czegoś?

– Tak. Zabójstwa, o których opowiedział ci McAllister, nigdy nie miały miejsca w hotelu Lisboa w Makau.

– Zostały zatuszowane. Zapłacił za to bankier.

– Nie temu, komu zapłacił mój niezawodny informator – i to czymś więcej niż pieniędzmi. Niezawodną i pożądaną przez wielu niewidzialną pieczątką swojej instytucji, dzięki której można sobie zapewnić na bardzo długi czas niezłe zyski. Oczywiście w zamian za informacje.

– Co ty opowiadasz, Catherine?

– Albo jest to najbardziej popaprana operacja, o jakiej w życiu słyszałam, albo genialny plan, mający na celu wciągnięcie twojego męża w coś, o czym normalnie nie chciałby nawet słyszeć, a już na pewno nigdy by się na to nie zgodził. Podejrzewam, że mamy do czynienia z tym drugim.

– Dlaczego tak twierdzisz?

– Dzisiaj po południu wylądował na lotnisku K-ai Tak pewien mąż stanu, osoba, która zawsze była kimś dużo ważniejszym od zwykłego dyplomaty. My wszyscy o tym wiemy, ale świat niczego nie podejrzewa. Wiadomość o jego przyjeździe pojawiła się na wszystkich naszych wydrukach. Kiedy próbowano z nim przeprowadzić wywiad, zasłaniał się stwierdzeniem, że przyjechał do swego ukochanego Hongkongu wyłącznie na wakacje.

– I?

– Ten człowiek nigdy w życiu nie wyjechał na wakacje.

McAllister wybiegł do otoczonego murem ogrodu mijając altanki, białe meble z kutego żelaza, rabatki z różami i wyłożone kamieniem sadzawki. Zostawił akta Treadstone w sejfie, ale słowa, które tam wyczytał, mocno zapadły mu w pamięć. Gdzie oni są? Gdzie on jest?

Tam! Siedzieli na dwóch betonowych ławkach pod wiśnią. Lin pochylony do przodu i sądząc z wyrazu twarzy, zahipnotyzowany. McAllister nie mógł się powstrzymać; puścił się biegiem. Dobiegł do wiśni i zdyszany wlepił wzrok w majora z Wydziału Specjalnego MI 6.

– Lin! Kiedy Marie Webb rozmawiała z mężem przez telefon – to była ta rozmowa, którą przerwałeś – co dokładnie powiedziała?

– Zaczęła mówić o jakiejś ulicy w Paryżu wysadzanej szpalerem drzew, jej ulubionych drzew, tak chyba to ujęła – odparł oszołomiony Lin. – Najwyraźniej starała mu się przekazać, gdzie się znajduje, ale całkiem błędnie.

– Całkiem prawidłowo! Kiedy cię wypytywałem, stwierdziłeś także, że powiedziała Webbowi, iż wtedy na tej ulicy w Paryżu „było to straszne”, czy coś w tym rodzaju…

– Tak właśnie powiedziała – potwierdził major.

– Ale że teraz będzie lepiej…

– Dokładnie tak powiedziała.

– W Paryżu zamordowano w ambasadzie człowieka, który próbował im pomóc!

– Do czego zmierzasz, McAllister? – przerwał mu Havilland.

– Nie chodzi o szpaler drzew, panie ambasadorze, chodzi o jej ulubione drzewo. Klon, liść klonu. Godło Kanady. Kanada nie ma w Hongkongu ambasady, ale ma konsulat. To jest miejsce, w którym się spotkają. Ten sam wzór. Tak samo jak w Paryżu!

– Nie zawiadomił pan zaprzyjaźnionych ambasad ani konsulatów?

– Do jasnej cholery! – wybuchnął podsekretarz stanu. – Co mam panu na to odpowiedzieć, do diabła? Związany jestem przysięgą, pamięta pan chyba o tym, sir?

– Ma pan całkowitą rację. Zasłużyłem na reprymendę.

– Nie może pan nam wiązać całkowicie rąk, panie ambasadorze – powiedział Lin. – Jest pan osobą, dla której żywię wielki szacunek, ale niektórym z nas też się trochę tego szacunku należy, jeżeli mamy dobrze wykonywać naszą robotę. Takiego właśnie szacunku, jaki mi pan okazał wyjawiając tę w najwyższym stopniu przerażającą historię. Sheng Chouyang. Nie do wiary!

– Musi pan zachować absolutną dyskrecję.

– Zachowam ją.

– Konsulat kanadyjski… – odezwał się Havilland. – Zdobądźcie mi pełny spis jego personelu.

59
{"b":"97651","o":1}