Литмир - Электронная Библиотека

– Więc wymyśl coś. Dziesięć tysięcy dolarów amerykańskich.

– Coś wymyślę. – Łącznik zamilkł wlepiając oczy w trzymane przez Amerykanina pieniądze. – Czy mogę dostać coś, co nazywacie zaliczką?

– Nie więcej niż pięćset dolarów.

– Rozmowy na granicy będą więcej kosztować.

– Zadzwoń do mnie. Przyniosę pieniądze.

– Gdzie mam zadzwonić?

– Załatw mi hotel tu, w Makau. Złożę pieniądze w ich sejfie.

– Hotel Lisboa.

– Nie, nie Lisboa. Nie mogę tam pójść. Załatw coś innego.

– Żaden problem. Pomóż mi wstać… Nie! Mniej ucierpi na tym moja godność, jeśli wstanę bez niczyjej pomocy.

– Niech będzie – odparł Jason Bourne.

Catherine Staples siedziała przy swoim biurku trzymając wciąż w ręku słuchawkę telefonu; spojrzała na nią roztargnionym wzrokiem i odłożyła na widełki. Rozmowa, którą właśnie odbyła, wprawiła ją w zdumienie. Ze względu na fakt, iż kanadyjska służba wywiadowcza nie prowadziła aktualnie żadnych działań na terenie Hongkongu, w sytuacjach, kiedy potrzebna była dokładna informacja, urzędnicy konsulatu na własną rękę kontaktowali się z miejscową policją. Okazje takie zdarzały się zwłaszcza wtedy, gdy trzeba było bronić interesów obywateli kanadyjskich mieszkających tu bądź odwiedzających kolonię. Były to sprawy różnego kalibru: dotyczyły osób, które zostały aresztowane, i tych, które napadnięto, Kanadyjczyków, których oszukano, oraz tych, którzy innych wystrychnęli na dudka. Zdarzały się także poważniejsze problemy związane z bezpieczeństwem i szpiegostwem. W pierwszym wypadku chodziło o zapewnienie ochrony dygnitarzom państwowym odwiedzającym kolonię; w drugim zaś o przeciwdziałanie elektronicznej inwigilacji i próbom szantażowania pracowników konsulatu w celu zdobycia ważnych informacji. Nie mówiło się o tym głośno, ale było powszechnie wiadomo, że agenci z bloku wschodniego i fanatycznych religijnych reżimów Bliskiego Wschodu gotowi byli posłużyć się każdym narkotykiem i prostytutkami obojga płci zaspokajającymi każde żądanie w nieustannym dążeniu do przechwycenia tajemnic państwowych przeciwnika. W Hongkongu nie było rzeczy, która nie stałaby się przedmiotem handlu. Właśnie w tej dziedzinie Staples miała największe sukcesy w trakcie wypełniania swej misji w kolonii. Udało jej się wyciągnąć z opałów dwóch attache pracujących w konsulacie, a także jednego Amerykanina i trzech Brytyjczyków. Kompromitujące ich fotografie zostały zniszczone łącznie z negatywami, a deportowanym z kolonii szantażystom zagrożono nie tylko zdemaskowaniem, ale i obrażeniami ciała. Któregoś razu doprowadzony do białej gorączki irański dygnitarz wydzierał się przez telefon na Staples ze swej kwatery w Gammon House, oskarżając ją, że miesza się w sprawy, które daleko wykraczają poza jej kompetencje. Słuchała tego dupka, dopóki była w stanie znieść jego nosowy bełkot; w końcu zakończyła rozmowę krótkim stwierdzeniem: „Nie wiedział pan o tym? Chomeini lubi małych chłopców”.

Wszystko to stało się możliwe dzięki stosunkom, jakie łączyły ją z pewnym emerytowanym angielskim wdowcem, który po odejściu ze Scotland Yardu upatrzył sobie posadę szefa Królewskiego Wydziału do Spraw Kolonii w Hongkongu. Liczący sześćdziesiąt pięć lat łan Ballantyne pogodził się z faktem, że skończyła się jego kariera w policji, ale nie zamierzał wcale marnować swych zawodowych umiejętności. Dał się chętnie wysłać na Daleki Wschód, gdzie wstrząsnął do głębi sekcją wywiadowczą hongkongijskiej policji przekształcając ją we właściwy sobie, dyskretny sposób w wysoce skuteczną organizację, która wiedziała o miejscowym półświatku więcej niż jakakolwiek inna instytucja, wliczając w to Wydział Specjalny MI 6. Catherine i łan spotkali się podczas jednego z owych nudnych obiadów, których wymaga protokół dyplomatyczny. Po dłuższej, pełnej błyskotliwych dowcipów i wzajemnych komplementów rozmowie Ballantyne pochylił się ku Staples i zapytał: „Nie sądzisz, że mogłoby nam się jeszcze udać, staruszko?” „Spróbujmy”, odparła.

Spróbowali. Spodobało im się to i łan zakotwiczył się w życiu Staples. Bez żadnych zobowiązań. Lubili się i na tym koniec.

To właśnie łan Ballantyne zaprzeczył przed chwilą wszystkiemu, co podsekretarz stanu Edward McAllister naopowiadał Marie Webb i jej mężowi w Maine. Nie było w Hongkongu żadnego taipana o nazwisku Yao Ming. Niezawodni (czytaj: bardzo dobrze płatni) informatorzy w Makau zapewnili Ballantyne'a, że w hotelu Lisboa nie doszło do żadnego podwójnego morderstwa, którego ofiarami byliby żona taipana i handlarz narkotyków. Nic podobnego nie wydarzyło się tu od czasu wycofania się japońskich okupantów w roku 1945. Zanotowano co prawda liczne przypadki zasztyletowania oraz ran postrzałowych w kasynie, a także kilka wypadków śmiertelnych spowodowanych przedawkowaniem narkotyków w pokojach hotelowych, ale nie było incydentu, który odpowiadałby opisowi przekazanemu przez informatora pani Staples.

– To wszystko sieć misternie utkanych kłamstw, Cathy – stwierdził łan. – Nie mam tylko pojęcia, w jakim celu.

– Moje źródło jest godne zaufania, staruszku. Czym to dla ciebie pachnie?

– Zjełczałym tłuszczem, moja droga. Ktoś podejmuje wielkie ryzyko, by osiągnąć jakiś ważny cel. Działa oczywiście w ukryciu – można w tym mieście kupić wszystko, włącznie z milczeniem – ale cała ta cholerna historia jest czystą fikcją. Chcesz mi wyjawić coś więcej?

– A gdybym ci wyjawiła, że cała ta sprawa ma związek z Waszyngtonem, a nie ze Zjednoczonym Królestwem.

– Nie mogę się z tobą zgodzić. Sprawa zaszła zbyt daleko, żeby Londyn mógł nie maczać w tym palców.

– To nie ma sensu!

– Z twojego punktu widzenia, Cathy. Nie znasz ich. Mogę ci powiedzieć tylko tyle: ten maniak, Bourne, wszystkim nam zalazł głęboko za skórę. Jedną z jego ofiar jest człowiek, o którym nikt nie powie ci ani słowa. Nie dowiesz się o tym nawet ode mnie, dziewczyno.

– Powiesz mi, jeśli dostarczę ci więcej informacji?

– Prawdopodobnie nie, ale próbuj.

Staples siedziała przy biurku zastanawiając się nad każdym słowem, które usłyszała.

Jedną z jego ofiar jest człowiek, o którym nikt nie powie ci ani słowa.

Co miał na myśli Ballantyne? Co się dzieje? I dlaczego kanadyjska ekonomistka znalazła się nagle w samym środku burzy?

Tak czy owak, na razie jej nic nie groziło.

Ambasador Havilland wpadł z dyplomatką w dłoni do gabinetu na Yictoria Peak. McAllister podniósł się z krzesła, gotów ustąpić miejsca swemu zwierzchnikowi.

– Zostań tam, gdzie jesteś, Edwardzie. Jakie wiadomości?

– Obawiam się, że nic nowego.

– Chryste, nie chcę tego słyszeć!

– Przykro mi.

– Gdzie jest ten opóźniony w rozwoju skurwysyn, który do tego dopuścił?

Z kanapy stojącej przy przeciwległej ścianie wstał nie zauważony przez Havillanda major Lin Wenzu. McAllister zbladł.

– To ja jestem tym opóźnionym w rozwoju skurwysynem, Kitajcem, który do tego dopuścił, panie ambasadorze.

– Nie zamierzam pana bynajmniej przepraszać – odparł ostrym tonem Havilland odwracając się. – To wasze głowy próbujemy ocalić, nie nasze. My damy sobie jakoś radę. Wy nie.

– Nie mam przyjemności pana rozumieć.

– To nie jego wina – zaprotestował podsekretarz stanu.

– Więc może twoja?! – wrzasnął ambasador. – Może to ty byłeś za nią odpowiedzialny?

– Jestem tutaj odpowiedzialny za wszystko.

– To bardzo po chrześcijańsku z pańskiej strony, panie McAllister, ale nie słuchamy teraz ewangelii w szkółce niedzielnej.

– To ja byłem odpowiedzialny – wtrącił się Lin. – Podjąłem się tego zadania i nawaliłem. Ta kobieta nas po prostu przechytrzyła.

– Pan jest Lin z Wydziału Specjalnego?

– Tak, panie ambasadorze.

– Słyszałem o panu wiele dobrego.

– To, co się wydarzyło, z pewnością to unieważnia.

– Powiedziano mi, że udało jej się również nabrać bardzo sprytnego doktora.

– Udało jej się – potwierdził McAllister. – Jednego z najlepszych specjalistów w kolonii.

– Anglika – dodał Lin.

– Ta uwaga nie była potrzebna, majorze. Podobnie jak określenie siebie słowem „Kitajec”. Nie jestem rasistą. Świat o tym nie wie, ale szkoda czasu na wyjaśnianie takich bzdur. – Havilland podszedł do biurka, postawił na nim dyplomatkę, otworzył ją i wyjął ze środka grubą brązową kopertę z czarną obwódką. – Prosiłeś o akta Treadstone. Oto one. Nie potrzebuję mówić, że nie mogą znaleźć się poza tym pokojem i że kiedy ich nie nie czytasz, powinny leżeć zamknięte w sejfie.

– Chcę się z nimi zapoznać najszybciej, jak to możliwe.

– Myślisz, że coś tu znajdziesz?

– Nie wiem, gdzie mógłbym jeszcze szukać. Nawiasem mówiąc, przeniosłem się do gabinetu na dole. Jest tam sejf.

– Nie krępuj się, możesz tu wstępować – oświadczył dyplomata. – Jak dalece wprowadziłeś w sprawę majora?

– Trzymałem się ściśle instrukcji. – McAllister popatrzył na Lina Wenzu. – Często się skarżył, że powinien mieć więcej informacji.

– W mojej obecnej sytuacji nie bardzo wypada mi się skarżyć, Edwardzie. Londyn był stanowczy, panie ambasadorze. Naturalnie godzę się na takie warunki.

– Nie chcę, żeby się pan na cokolwiek,,godził”, majorze. Chcę pana przerazić i to tak, jak jeszcze nikt pana w życiu nie przeraził. Zostawimy teraz pana McAllistera, żeby sobie poczytał, a sami wybierzemy się na małą przechadzkę. Kiedy mnie tutaj przywieziono, widziałem duży przyjemny ogród. Przejdzie się pan ze mną?

– To będzie dla mnie zaszczyt, sir.

– To wątpliwe, niemniej konieczne. Musi pan to do końca zrozumieć. Musi pan odnaleźć tę kobietę!

Marie stała w oknie w mieszkaniu Catherine Staples i spoglądała w dół. Na ulicach jak zawsze było tłoczno i ogarniało ją przepotężne pragnienie, aby wyjść na zewnątrz i przechadzać się anonimowo w tym tłumie, krążyć wokół Asian House w nadziei, że znajdzie Dawida. Będzie przynajmniej w ruchu, będzie obserwować, nasłuchiwać i mieć nadzieję – a nie dumać w ciszy, prawie odchodząc od zmysłów. Ale nie mogła wyjść; dała słowo Catherine. Obiecała, że tu zostanie, nikogo nie wpuści, i słuchawkę podniesie jedynie wówczas, gdy właściwy telefon poprzedzą dwa dzwonki. Będą oznaczać, że telefonuje Staples.

58
{"b":"97651","o":1}